"Poza najdalej wysuniętym bastionem zmęczenia i bólu odkryjemy pokłady mocy i ukojenia, o jakie siebie samych nie podejrzewaliśmy; źródła obfite i nienapoczęte, ponieważ nigdyśmy wcześniej się do nich nie przebili" (William James/Scott Jurek)

7.10.2011

Kronika Wypadków Biegowych

Wiem, wiem... Dawno nic nie pisałem. Nie mogłem się zebrać. No, ale 3 miesiące przerwy to chyba wystarczający czas, więc nadganiam zaległości.

Dużo się nazbierało, więc po kolei.

1. Bieg Rzeźnika.

Wyruszyliśmy zgodnie z planem czyli w środę. Zanim jednak wsiedliśmy do auta, w poniedziałek pojawił się mały problem - samochód Macieja się popsuł :(. Gorączkowe pytanie: "Co teraz?" towarzyszyło nam do wtorku. Udało się jednak zorganizować inny pojazd (dzięki pomocy kilku dobrych Ludzi) i mogliśmy ruszać.
Trasa nie należała do najciekawszych - do Łodzi jechało się całkiem nieźle, ale później... Korki, roboty na drodze, objazdy, jeszcze raz korki, roboty na drodze itd. Ostatecznie musieliśmy zmienić trasę, a do Cisnej dotarliśmy po 1.00.

Czwartek minął wypoczynkowo - zgodnie z planem. Wieczorem odprawa i wszystko jasne. Powrót do pokoju, szykowanie sprzętu i ciuszków, sprawdzenie listy i grzecznie spać, bo przecież czeka nas wczesna pobudka.

Docieramy do punktu zbiórki w Cisnej, wbijamy się do autobusu i jedziemy do Komańczy. Dreszczyk emocji (własny i innych uczestników) nie pozwala zasnąć. Staram się poukładać jakoś każdy kilometr, myślę, jak to będzie. W końcu po kilkudziesięciu minutach jazdy docieramy na strat. Tam jeszcze chwila, ostatnie sprawdzenie sprzętu i ...

3.00 - tradycyjny wystrzał i ruszamy. Przed nami i za nami masa ludzi (zgłosiło się około 200 ekip). Start bardzo przyjemny, choć w deszczu. Za chwilę okaże się, że deszcz nie do końca jest taki fajny. Na początku biegniemy asfaltem, potem gruntowa ścieżka (jeszcze po płaskim). Z nieba leje się coraz intensywniej. Gdzieś z przodu zza chmur straszą błyskawice i słychać grzmoty. Ciekawe, co będzie dalej.

Wbiegamy do lasu, pierwsze podbiegi. I pierwsze biegowe wybory: lepiej biec środkiem drogi i brodzić po łydki w spływającym z góry strumieniu wody i błota czy ryzykować upadek i skakać po kamieniach i wystających konarach drzew? Każdy uczestnik ma swój patent. Ja wybieram coś pomiędzy jednym, a drugim.
Po kilku kilometrach i rozmowach z weteranami pojawią się pytanie: "Czy to tempo wystarczy, żeby 75 km przebiec w 12h?" Chyba nie, ale zobaczymy, jak rozwinie się sytuacja.
W końcu zaczyna się przejaśniać i deszcz nie jest już taki intensywny. Powoli pniemy się w górę, to zbiegamy w dół. Płynący czas umila nam rozmowa. Najgorsze, że nie wiemy, ile jeszcze przed nami do pierwszego przepaku. W końcu jest - Przełęcz Żebrak. Ciepłe picie od organizatorów, coś na ząb z plecaka. Odpinamy kijki i prujemy dalej.

Wszystko OK. Jeszcze chwila i będziemy w Cisnej. Ale niestety radość szybko się kończy...
Ostatni zbieg przed przepakiem okazuje się także naszym ostatnim w tym biegu. Maciej wybiegł trochę do przodu. Nagle słyszę jego przedłużone krzyk: "Aaaałaaaa" i jakieś burknięcie pod nosem. Dobiegam, pytam, co się stało. Niestety Maciej skręcił nogę w kolanie. Ból nieznośny. Dochodzimy do przepaku w Cisnej.
Ocena obrażeń, walka wewnętrzna i dramatyczna decyzja - "Wycofujemy się".
Znam Maćka i wiem, że jeśli mówi, że nie da rady biec dalej, to musi byc kiepsko. A ja nie zostawię Przyjaciela. Razem przyjechaliśmy i razem wyjedziemy.

Wracamy do domku, ogarniamy się. Idziemy na śniadanie. Decydujemy, że wrócimy jutro.

Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Jeszcze wieczorem odebrałem z Biura nasze rzeczy z przepaków, oklaskami nagrodziłem zwycięzców i wróciłem do pokoju.

W sobotę wyjeżdżamy. Po drodze basen i sauna w Krakowie - to trochę zmniejsza ból i stawia Macieja na nogi.
Wieczorem w domu.

2. Gorycz, bynt, decyzja.

Mimo wszystko nie mogę się pogodzić z tym, co się stało. Nie obwiniam Maćka; przecież tak samo ja mogłem skręcić nogę. Jednak w środku czyję gorycz połączoną z buntem: tyle przygotowań i wyrzeczeń i co? Przegraliśmy z mokrą trawą i błotem?!
Huśtawka nastrojów - od pogodzenia się z tym, co się stało, do złości, gniewu i łez. To musi znaleźć jakiś upust.
Dziękuję Żonie za wsparcie (chyba do końca nie rozumiała, tego co przeżywałem, ale cierpliwie znosiła moje nastroje w niedzielę i była przy mnie). To jej postawa pozwoliła mi też podjąć przełomową decyzję:
"Chcę wykorzystać potencjał, który mam, zapas sił, treningi i żar, który tli się w środku. Biegnę 100 km!" Potrzebuję tego...

3. Samotna "setka"

28. czerwca 2011 w moim biegowym życiorysie będzie ważną datą. Pobudka przed 6.00 i cel - przebiec 100 km. Postanowiłem, że zrobię ten dystans na trasie, którą znam - Koziegłowy i Puszcza Zielonka. Biegłem już tamtędy 75 km.
Plan jest prosty - 4 okrążenia po 22 km + jedno krótkie 12 km.
Zabieram plecak z bukłakiem, kilka batonów, banana, kanapki i ruszam. W domu żegna mnie Rodzinka. Już nie śpią - Dzieciaki to ranne ptaszki.

Do "Kozich" jadę autobusem.

START. Od początku przyjmuję spokojne tempo, zakładam też przerwy na marsz. Pierwsze kilometry bez żadnych problemów, pierwszy wbieg na Dziewiczą Górę też w porządku. Zabrałem na trasę aparat. Chcę zrobić kilka zdjęć, żeby mieć pamiątkę.

Na drugim okrążeniu - w tle wieża na Dziewiczej Górze


Zliczam kolejne kilometry. Po drugim kółku - 44 km, uzupełniam płyny w plecaku. Zrobiłem sobie własne przepaki - co 22 km na koniec każdego okrążenia. Korzystam z osiedlowego sklepiku. (Pani sprzedawczyni zapewne pod ladą pukała się w czoło, widząc coraz bardziej spoconego gościa w obcisłych rajtkach, który kupuje wodę, izotoniki i batony.)

Zbliżam się do granicy, którą już znam - 75 km. Powoli odczuwam zmęczenie (było ciepło w tym dniu) i zaczynają doskwierać stopy. To chyba jakiś pęcherz :( Ale zaciskam zęby i biegnę dalej.
(Zmęczenie zobaczyłem dopiero na zdjęciu - te oczy)


Po 75 km stopy już mnie nieźle denerwują. Właściwie nie czuję bólu łydek, ani ud, ale te stopy... Jakbym biegał po rozżarzonych węglach! Nie chcę wiedzieć, co tam się dzieje. Biegnę dalej.

Wychodzę na ostatnią prostą przed finiszem. Za chwilę 88 km. Czuję ogromną radość i satysfakcję. Na trasie pojawia się kompan - przyjeżdża Kasia (ta, która złamała nogę na półmaratonie). Towarzyszy mi na ostatnim przepaku - dokumentuje zbieranie sił i obmyśla, jak zaimprowizować metę.

Teraz już wszystko siedzi w głowie. Zbieram się w sobie, uzupełniam płyny i zapasy cukru. Ostatnie 12 km. Wiem, że będzie bolało, bo wiem, jak czują się moje stopy. Ale wiem też, że teraz nie odpuszczę...

Reload :)
Ruszam...


Ostatni podbieg na Dziewiczą Górę, choć niewielki, to po 88 km boli i wyciska. Ale prę do przodu - trochę biegu, trochę marszu. Krok już bardzo dziwaczny, bo sopy nie pozwalają o sobie zapomnieć.
Jest szczyt. Teraz tylko zbieg, trochę przez las i końcówka po osiedlu.
W głowie mętlik, w nogach pożar, w sercu radość. Jeszcze trochę i .... jest.

Ostatnie metry

To już META, koniec. Udało się. Przecinam wstęgę, patrzę na zegarek: 11h 41 min 13 s. Krzyczę z radości.



Tak, "Jesteś twardszy niż ci się zdaje, możesz dokonać więcej niż myślisz" - motto Leadville 100 (bieg górski na dystansie 100 mil; ok. 160 km). Te słowa brzmią mi w uszach, a od środka rozpiera mnie duma.
Tak, jak napisał mi Maciej po tym biegu - nie potrzebuję sędziów, zrobiłem to!
Czuję się świetnie. Sączę colę. Wracam do domu z tarczą. Gratulacje od Żony.

Udało się. Pokonałem siebie. Zamknąłem niedokończony w Bieszczadach rozdział. Ciąg dalszy nastąpi...

18.06.2011

Zmiany i ostatnia prosta

Oj, dawno mnie tu nie było... Ale parę słów na swoje usprawiedliwienie:

Końcówka maja była dla mnie i Rodzinki czasem przeprowadzki i związanego z nią zamieszania. Kto się przeprowadzał wie, co mam na myśli. Pakowanie, odświeżanie mieszkania, sprzątanie, rozpakowywanie i takie różne... Zamieszania co nie miara :) I właśnie z tego powodu w maju nie było nowych wpisów. A później? No cóż, małe przejściowe problemy techniczne. W nowym mieszkanku nie mamy jeszcze na stałe neta. Ale w końcu się zebrałem i piszę, co u nas przed biegiem.

To już tylko sześć dni, więc zwalniamy tempo, ładujemy akumulatory i dietę wzbogacamy o większą ilość węglowodanów i tłuszczy. A jak bieganie? SUPER. Do końca maja standardowe treningi (choć trochę zaburzone przez przeprowadzkę); początek czerwca też biegowo. W minionym tygodniu ostatni sprawdzian i dłuższe wybieganie. Przebiegliśmy 22 km znaną już trasą (Puszcza Zielonka, Dziewicza Góra). Uważam, że całkiem nieźle. Luźno, spokojnie i bez spinania na czas. Wyszło 1h 37 min. Luz po biegu i praktycznie bez zmęczenia.
Do tego wczoraj 6 km, dziś też jeszcze 6. W przyszłym tygodniu w poniedziałek i wtorek 6 km (poniedziałek planujemy też ostatnie zakupy i odprawę przed "Godziną zero" jeszcze na miejscu), a w środę ruszamy z Poznania do Cisnej :)

Planujemy się wyspać, w czwartek mały rozruch, potem odpoczynek psychiczny i w piątek o 3.00 na START :) Oj, będzie się działo! :)


Smerek 1222 m n.p.m. - Koniec III etapu Biegu 51 km

Pewnie nie odezwę się już przed biegiem, więc trzymajcie kciuki. Kolejny wpis po powrocie (Tylko kiedy to będzie? ;) "Gdy emocje już opadną, jak po wielkiej bitwie kurz...")

To na koniec jeszcze w ramach dodania sobie otuchy i w celach motywacyjnych motto biegu Leadville 100 (100 mil): "Jesteś twardszy, niż ci się zdaje; może dokonać więcej, niż myślisz!"

Pozdrawiam

Dla zainteresowanych - oto, co przed nami:


i jeszcze dalej: przez Tarnicę (1346m) i Halicz (1333m) do Wołosatego (ok. 650m) - 100 km :)

P.S. Mam nadzieję, że jak będzie ciężko, to spotkamy na trasie jakiegoś bieszczadzkiego anioła, który pomoże.





9.05.2011

Motywacja i trening wieczorową porą

Kilka dni temu zostałem zapytany, jak moje treningi i motywacja. Odpowiedziałem, że OK i że właśnie wychodzę na trening - 15 km. Ostatecznie nie poszedłem, bo jak to bywa nastąpił nieoczekiwany zwrot sytuacji. Miałem pobiec w sobotę (te 15 to ostatni trening zaplanowany na poprzedni tydzień), ale też w związku z hasłem "Houston, mamy problem" (Houston to ja, a "problem", to zmęczone Dzieciaczki), pozostałem w domu, żeby wesprzeć Żonę.

I tak zawisło nade mną widmo niezrealizowanego treningu. Przyszła niedziela, a z nią wyjazd Rodzinki. Zapakowałem Żonę i Maluchy do pociągu, a ponieważ nie chciałem spędzać niedzieli sam, udałem się do Rodziców. I tak jakoś zeszło, że do domu wróciłem po 21.00 (niech żyje komunikacja miejska i autobusy co 50 minut).
Pojawił się dylemat - wyjść na trening czy odpuścić. Oj kusiło, kusiło, żeby dać sobie spokój. A z drugiej strony coś ciągnęło. Jednym z argumentów przeciw był fakt, że o takiej porze nie będę już biegał po lesie i czeka mnie 5 kółek po osiedlu. Nie uśmiechało mi się to, bo zawsze jak biegam sam, to po 2 kółku zaczynam czuć się jak bączek i łapie mnie nuda. Ale...

Znalazłem w sobie nowe pokłady motywacji, wbiłem się w ciuszki i z muzyką w uszach ruszyłem przed siebie.
Nie było nawet tak nudno. Przyjemne dźwięki w słuchawkach łączyły się z moimi przemyśleniami. Pozostało mniej niż 7 tygodni do Rzeźnika, więc każdy trening jest na wagę złota. Pomyślałem, że gdybym nie pobiegł, a potem na Rzeźniku coś by nie poszło, na pewno wspominałbym ten opuszczony trening i pluł sobie w brodę. Poza tym stwierdziłem, że trzeba być uczciwym wobec innych Biegaczy i siebie - jest trening to trzeba go zrobić. Wcześniej były przeszkody, ale teraz nie ma żadnych. A że późno, po całym dniu i po osiedlu. Tak bywa. Jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma!

Motywacja - siła, która pcha do działania. Nie wystarczy wiedza i umiejętności, żeby się czegoś podjąć. To motywacja jest motorem. Nawet jak się nie chce.

Pokonać siebie - bezcenne :). Może wczorajszy trening nie był żadnym spektakularnym zwycięstwem, ale jestem zadowolony, że poszedłem biegać. W końcu - jesteś tak dobry, jak Twój ostatni trening...

Skąd wczorajsza motywacja? Do końca nie wiem. Kiedy biegłem przewijały mi się przez myśl trzy postacie (jedna autentyczne i bohaterowie dwóch filmów). O kim myślę? Cassius Clay (Muhammad Ali), Rocky Balboa i Gladiator - Maximus.

Może trochę nieskładny ten post, ale chodziło mi o to, żeby pokazać, że motywacja w treningu jest ważna.

Zresztą nie tylko w treningu, także w życiu.

A tak czułem się wczoraj, kiedy skończyłem trening, na który początkowo nie chciało mi się iść:

3.05.2011

Sublokator

Może tym razem nie do końca o bieganiu, ale krótko ku przestrodze dla czytelników.

Założenie było następujące: w czwartek, 21. kwietnia biegniemy 75 km, a potem przez Święta odpoczynek (od treningów i diety). Założenia jakże pięknie. Cieszyłem się jak dziecko, że bez skrupułów będę mógł wsunąć świąteczne smakołyki i odpocząć po ciężkich treningach. Ale (jak mówił Linneusz) "Natura nie znosi próżni", więc wszystko musiało się wyrównać.
Niestety nie było mi dane cieszyć się wypoczynkiem i bezkarnym obżarstwem. Zaczęło się w sobotę wieczorem. Poczułem, że coś obcego opanowało moje wnętrze. Brrr, domyślałem się, co to za Obcy. No i miałem rację. Stałem się kolejną ofiarą cieszącego się złą sławą rotawirusa. Bez wdawania się w szczegóły natury medycznej, napiszę tylko krótko, że były to pierwsze Święta, podczas których schudłem. Nie dość, że po czwartkowym biegu zrzuciłem 2 kilo, to od soboty do wtorku uciekło kolejne 3.
Po tych kilku dniach popularnej "jelitówki" czułem się jak koń po westernie. A jak już doszedłem do siebie i z radością stwierdziłem, że nikt z rodzinki nie podłapał bakcyla, to w czwartek Jasiek zaprezentował pełne objawy, potem Hania  podłapała Obcego i nawet moja Żonka na koniec została podstępnie zaatakowana.
W sumie od 10 dni walczymy i trochę jesteśmy już zmęczeni.
Wprawdzie udało mi się zrobić 2 treningi, ale choroba wydłużyła planowaną przerwę (miałem biegać w zeszłą środę, pobiegłem pierwszy raz dopiero w sobotę).
A żeby było tego mało, nasz "przesympatyczny" sublokator, przesunął nasze plany urlopowe. Od soboty mieliśmy już odpoczywać w Kamieniu Pomorskim, ale siedzimy jeszcze w domku.
Może wyjedziemy w czwartek. Zobaczymy. Może w końcu usuniemy Obcego z naszego domowego "Nostromo" :)

Przestrzegam, że opisywany obiekt jest wyjątkowo natrętny i oporny na leczenie. Przydałoby się chyba jakieś działo fotonowe albo pięćdziesiątka, żeby go definitywnie usunąć.
Gdybyście się na niego natknęli, polecam odwrót, albo ciężką artylerię.

A tak na serio - rotawirus przenosi się głównie drogą kropelkową, a zarażać można nie tylko podczas choroby, ale nawet do kilku dni po ustąpieniu objawów.

Dla zainteresowanych jeszcze portret pamięciowy "Persona non grata":

 
P.S. To nie jest wirus komputerowy, więc czytając bloga nie można się zarazić.

Urodzeni biegacze w "BIEGANIU" :)

W najnowszym numerze miesięcznika "BIEGANIE" (maj nr 4/2011, str. 8) w rubryce "List miesiąca" zamieszczony został mój krótki tekst.
Jakiś czas temu napisałem do Redakcji Miesięcznika maila nt. przygotowań do Biegu Rzeźnika. W ten sposób nawiązałem kontakt z Gazetą.
Bardzo się cieszę, że mój krótki tekst okazał się dla Redakcji interesujący. Dziękujemy za doping i wszelkie rady, które otrzymaliśmy od Zespołu "BIEGANIA" :)

Przy tej okazji dodam, że majowy numer "BIEGANIA" jest numerem jubileuszowym (50), a na jego łamach można znaleźć wiele ciekawych artykułów.
Polecam cały numer, a w nim m.in. :
- artykuł "Twórca i tworzywa" o tym, jak być jednocześnie zawodnikiem i trenerem,
- "Zamień dom w obóz" - porady profesjonalistów i amatorów, jak wycisnąć więcej z treningu i zorganizować obóz biegowy w codziennym zabieganiu,
- "Oblicza dopingu" - o ciemnej stronie sportu, także od strony psychologicznej,
- obszerny test butów do biegania naturalnego,
- ranking sklepów ze sprzętem dla biegaczy - ciekawy i wyczerpujący artykuł dla poszukujących dobrych sklepów biegowych,

Miłej lektury!




26.04.2011

Bieg Rzeźnika - Prolog

W końcu zebrałem się w sobie, żeby napisać kilka słów o naszym pierwszym biegu ultra.

A było to tak:

Podczas przygotowań do startu w Biegu Rzeźnika, ustaliliśmy z Maciejem, że byłoby dobrze zrobić jeden długi bieg w ramach testu. Ustaliliśmy, że najlepiej będzie pobiec przed Świętami Wielkanocnymi (środa lub czwartek), żeby podczas nich odpocząć. Tym bardziej, że dystans biegu miał wynosić bagatela 75 km. Termin wydawał się dobry, zwłaszcza, że już od środy (20.04.) planowałem rozpocząć urlop ojcowski. Niestety z planów nici, a urlop przesunął się na pierwszy tydzień maja. No, ale jeśli słowo się rzekło, to nie było odwrotu. Termin testu wyznaczyliśmy na 21.04.

O dziwo, nie czułem przed biegiem emocji tak charakterystycznych dla startu w maratonie. Może dlatego, że nie wisiało nade mną widmo "życiówki" i walki o czas. Położyłem się w środę z pełnym luzem psychicznym i czekałem na następny dzień.

Czwartek, pobudka o 5.15.

Start ustaliliśmy na 7.00, ale wiadomo - trzeba się od rana ociosać, zjeść coś i zostawić rezerwę czasową między jedzeniem a startem. Po śniadanku (2 bułki z serem topionym i szynką, jajko, herbata), pakowanie camelbaga: 2 litry napoju izotonicznego (nie podaję nazwy, by nie być posądzonym o kryptoreklamę :) ), 2 bułki z serem i wędliną, 2 banany, 2 batony czekoladowe i żelki - misie. Do tego 1,5 litra wody i zapas izotoniku do pozostawienia na przepaku (przepak u Macieja w piwnicy). Ubrany w nowe ciuszki i z plecaczkiem wyszedłem z domu.

Spotkanie z Maciejem, zostawiamy sprzęt w piwnicy, krótko omawiamy strategię i ruszamy.

W sumie, znamy już trasę (przynajmniej częściowo - biegliśmy już nią 44 km), więc się nie stresujemy.

Pierwsze kółko (22 km) bez problemów. No, może gdyby nie liczyć małego pożaru, który zauważyliśmy w okolicy 15 km. Zawsze coś. Jednak robota nas lubi i nawet tu nie możemy uciec od ratownictwa :). Maciej dzwoni do straży pożarnej, zgłasza zdarzenie i po potwierdzeniu z Miejskiego Stanowiska Kierowania, ruszamy dalej.

Po drugim kółku robimy krótką przerwę na "przepaku", uzupełniamy izotonik, pijemy wodę (trochę nas zasłodziło) i lecimy.

Przekroczyliśmy granicę 44 km i powoli wchodzimy w obszar ultra. Nie czujemy zmęczenia, tempo mamy spokojne, zapas sił w nogach i głowie. Co ważne, sprawdza się to, co chcieliśmy poddać testowi. Ciuchy bez zarzutu (ładnie odprowadzają wilgoć - nie jesteśmy mokrzy), skarpetki też bez zarzutu - nie czujemy żadnego dyskomfortu w stopach. Jedzenie też ok. Nie czujemy się głodni, dobrze racjonujemy przekąski. I co najważniejsze - my sami zdajemy test.
Próbujemy też różnych metod pokonywania trasy: bieg, marszobieg, marsz, bieg przeplatany marszem. Wszystko się sprawdza. Nie ma zakwasów, głowa też wolna od czarnych myśli.

Zbliżamy się poraz trzeci do Dziewiczej Góry. Zanim będziemy na szczycie czeka nas jeszcze kilka podbiegów i zbiegów, potem prosta i stromo pod górę. Postanawiamy, że na szczycie robimy krótki postój i ładujemy baterie. Obieramy też strategię - pierwszą część podbiegu i prostą biegniemy, strome podejście robimy marszem. A podbieg wyglądał tak:

   
Udało się. Jesteśmy na szczycie. To już 55 km. Przed nami jeszcze tylko :) 20 km. Chwila przerwy i regeneracji. Zastanawiamy się jak będą wyglądały przepaki na Rzeźniku. Ten odpoczynek i posiłek, to też element testu, jak zareagujemy na chwilową pauzę.

Odpoczynek skłania nas też do poruszenia poważnych tematów - praca, jej sens, powołanie...

Po kilku minutach ruszamy dalej.

Teraz bieg przeplatamy marszem. Dochodzimy do ostatniego odcinka przed końcowymi 9 km. Zostało jeszcze trochę. Biegniemy i idziemy nasypem wzdłuż torów. Za trzecim razem ten odcinek wybitnie działa nam na nerwy. Słońce grzeje, a teren bez cienia, do tego bardzo nierówna nawierzchnia. Ale dajmy radę. Na Rzeźniku czeka nas pewnie nie jeden taki odcinek.

W końcu jest - 66 km za nami. Pozostało jeszcze 9 :). Zatrzymujemy się na naszym technicznym przepaku. Zaopatrujemy się w osiedlowym sklepiku w wodę. Uzupełniamy zapasy i ruszamy. Już trochę się nie chce. Pponad 7 h na trasie daje się odczuć. Nawet nie fizycznie, ale trochę już się dłuży. Humory jednak dopisują. Kolejny raz stwierdzamy, że w naszych żyłach płynie "rocket fuel" :) i nie ma ściemy.

Ostatnie 3 kółka po 3 km. Już po osiedlu. Czujemy dystans w nogach. Mnie najbardziej denerwuje uczucie parzenia podbicia stopy. Nie to nie bąble, to takie irytujące uczucie, ale prę do przodu.

Teraz odpoczywamy. Właściwie więcej marszu, niż biegu, ale to nie jest potępieńczy marsz. Na końcówce podrywamy się znów do biegu. I...

Koniec :) 75 km za nami. Udało się to zrobić w 8 h 57 min i 11 s. To znowu lepiej, niż początkowo zakładaliśmy (liczyliśmy, że zajmie nam to 10 h). Siadamy na schodkach przed blokiem Maćka. Maciej kupuje colę, chwilę rozmawiamy i wracamy do domów.

Jesteśmy z siebie DUMNI. Skończyliśmy bieg w dobrej kondycji psycho - fizycznej. Mamy zapas ponad 3 godzin do regulaminowego czasu na Rzeźniku (żeby ruszyć na dodatkowy odcinek hardcore, trzeba dystans podstawowy - 75 km - ukończyć w 12h).

Było SUPER. Teraz, po kilku dniach emocje opadły, ale i tak czuję, że damy radę w czerwcu.

Pokonaliśmy nie tylko pierwszy dystans ultra, ale też samych siebie; bo bieganie jest środkiem, a człowiek celem. Nie chodzi o to, żeby przebiec metę, ale by udoskonalić człowieka.

Przed nami jeszcze dużo pracy i nie spoczywamy na laurach.

Trzymajcie kciuki, a jeszcze o nas usłyszycie.

P.S. Na koniec 2 zdjęcia z przepaku na 55 km:

Ile jeszcze przed nami?




Po 55 km nawet bułka inaczej smakuje :)

12.04.2011

Kto jest kim, czyli szerzej o sobie

Dziś nie będzie o treningu. Pomyślałem, że byłoby dobrze wyjść z cienia i napisać kilka słów o nas. Choć zakładka "O mnie" zawiera podstawowe informacje, to stwierdziłem, że byłoby miło szerzej przedstawić się Czytelnikom bloga i napisać kilka słów więcej, wyznając zasadę, że dobre obyczaje nakazują przedstawić się nieznajomym. A ponieważ szykujemy się do dużego wyzwania, to warto też podzielić się dotychczasowymi osiągnięciami.

No to po kolei:

Maciek i ja biegamy od kilku lat. Maciej już od 10, ja swoją przygodę zacząłem 3 lata temu. Co udało nam się osiągnąć do tej pory?

W tym okresie ukończyliśmy kilka maratonów i półmaratonów, także organizowany przez 1. Pułk Specjalny Komandosów w Lublińcu Maraton Komandosa (bieg na dystansie 42,195 km, w mundurze wojskowym, wysokich butach, z plecakiem o wadze 10 kg na całej trasie. Zawody odbywają się w terenie leśnym pod koniec listopada. Dodatkowym utrudnieniem jest brak punktów odżywczych na trasie – jedzenie, odżywki, napoje zawodnik ma we własnym ekwipunku. Obowiązuje zakaz pomocy osób trzecich).
Oprócz tego Maciej może pochwalić się kilkakrotnym startem w Ekstremalnym Maratonie Twardziela (zasady podobne jak w Maratonie Komandosa; bieg w ¾ długości wiedzie brzegiem morza, na trasie dodatkowe zadania ze strzelania, most linowy i przeprawa pontonem), w tym zdobyciem 1. miejsca w roku 2008, a także dwukrotnym startem w triatlonie na dystansie Iron Man (pływanie 3,8 km, rower 180 km, bieg 42,195 km). Jest również instruktorem systemu krav maga (stopień G3) i survivalu, płetwonurkiem i członkiem Ochotniczej Straży Pożarnej.
Ukończyliśmy Szkołę Przetrwania dla Ratowników Medycznych organizowaną przez Ośrodek Szkolenia Sportowego w Brzedni koło Dolska.
Obaj jesteśmy harcerzami i na tym polu również posiadamy wiele osiągnięć z pogranicza sportu i survivalu. Wspomnę jedynie udział w Rajdzie Militarno – Zadaniowym 24 h organizowanym przez Centrum Rozwoju Obronności Zielony Talizmam (marszobieg na orientację rozgrywający się na dystansie kilkudziesięciu kilometrów z dodatkowymi zadaniami z zakresu strzelectwa, pływania, sportów walki i survivalu), wiele samotnych pieszych wypraw podczas obozów harcerskich czy moją samotną wyprawę rowerową z 1999 roku na trasie z obozu w miejscowości Ługi (woj. lubuskie, powiat strzelecko - drezdenecki) przez Wałcz do Kościerzyny (woj. pomorskie, powiat kościerski) – dystans 223 km.

Poznań Maraton 2009 - Meta

Na co dzień jesteśmy ratownikami medycznymi, pracujemy w poznańskim Pogotowiu Ratunkowym. Bieganie i codzienny trening są więc dla nas również okazją do utrzymywania ogólnej sprawności fizycznej, tak potrzebnej w naszym zawodzie.

A prywatnie? Jestem szczęśliwym Mężem i Tatą dwójki Maluchów - prawie trzyletniego Jasia i 10 - cio miesięcznej Hani.
Jak widać - bieganie traktujemy amatorsko i łączymy z bogatym życiem zawodowym i prywatnym. Jednak podchodzimy do naszej pasji z dużym zaangażowaniem, a każdy trening sprawia nam dużo radości.

Zapraszamy do śledzenia naszych biegowych przygód.

7.04.2011

Urban running czyli o tym, jak wpleść trening w zabiegany dzień słów kilka.

Dziś miałem naprawdę zabiegany dzień. I w przenośni i dosłownie. Ale po kolei...

Pobudka o 6.15 i to jeszcze nie w domu, a w pracy. Nocny dyżur dobiega końca, jeszcze tylko obowiązkowe mycie karetki i uzupełnienie sprzętu i koniec na dziś. Dyżur nienajgorszy. Udało się pospać 5 godzin. Do 1.00 praca, potem spokój. Ale i tak o wielkim wypoczynku nie może być mowy. 5 godzin snu na dyżurze, to nie to samo, co 5 godzin  w domu. To sen w technologii "stand by" :)

Miałem od załatwienia kilka spraw w mieście i trening 15 km. Zanim ogarnąłem wszystkie tematy w centrum i wróciłem do domu zrobiła się prawie 11.00. Potem jeszcze coś do załatwienia na miejscu (w Koziegłowach), później chwila z Dziećmi - jak Żona była u lekarza, a potem miałem jechać znowu do Poznania wspomóc Rodziców technicznie przy kompie i necie. I pozostawało pytanie, co z treningiem, bo wieczór też już rozplanowany i pytanie: "Czy zdążę?"

OK. W takim razie postanowiłem połączyć 2 w 1 i zrobić coś "porypanego". Jeśli mam zrobić trening, a trzeba się wybrać do Poznania, to czemu tam nie pobiec? :)

No i słowo się rzekło. Wskoczyłem w biegowe ciuszki, zapakowałem w plecak coś na przebranie, słuchawki w uszy, butelka z wodą w dłoń i ruszyłem.

Z domu w stronę Karolina. Za stacją Poznań - Karolin przyłączył się do mnie rowerzysta (też Krzysiek). Pogadaliśmy trochę o bieganiu i zawodach i każdy dalej w swoją stronę. Ja poleciałem Bałtycką, przez most, do Wilczaka i w Cytadelę, żeby choć trochę uciec od spalin i kurzu. Kurz wzbijał się czasem tumanami dzięki powiewającemu raz po raz wiatrowi. Nie byłoby w tym nic denerwującego, gdyby nie te powiewy prosto w twarz. Wszystko rozumiem, ale ten "mordawind" to już przesada :)

Z Cytadeli znowu wpadam w miejską dżunglę i śmigając przed samochodami (akurat zmieniło się światło) pędzę dalej w stronę Roosvelta. Nie przejmuję się czasem. Biegnę słuchając siebie (i przyjemnej muzyczki w słuchawkach). Jedyne co, to kontrola, żeby co kwadrans łyknąć co nieco wody. Bo choć wietrznie, to jednak Słonko grzeje.

Zaczynam uświadamiać sobie, że bieganie po mieście, to nie taka straszna sprawa. Właściwie, wbrew pozorom, taki trening stwarza możliwość holistycznego podejścia do biegu. Od początku trochę w górę, trochę w dół. Na ulicy Roosvelta to już ewidentny podbieg. Przez przejścia dla pieszych - ewidentne przyspieszenia (szczególnie, jeśli biegnie się między pojazdami), a jest też miejsce na tempo (parę odcinków przebiegłem na "speedzie"). W sumie - gdyby nie spaliny, całkiem fajnie.

Rondo Kaponiera - jakiś przypływ energii. Po schodach w dół, jak strzała. Pod Rondem biegnę niczym spóźniony na tramwaj student. (Zresztą kilka osób wyrywa za mną - pewnie myślą, że właśnie coś podjechało) Jednak mój strój szybko daje im do myślenia, że gość chyba "nie ten teges" i nie gonią wirtualnych tramwajów :) Po schodkach do góry i już zostało niewiele.
Przebiegam koło Targów i Dworca Zachodniego, Mc Donald's i lecę dalej Głogowską. Teraz już ostatnie metry, więc ostro przyspieszam. W dół w Strusia i jestem na miejscu. Sprawdzam czas: 1:00:40. Może być.

Jestem u Rodziców. Komputer musi zaczekać. Wizytę zaczynam niestandardowo - od prysznica.

Kto wie, może jeszcze kiedyś wybiorę się na taki "urban running".

P.S. I niech wieczni biegowi malkontenci nie mówią mi, że w mieście nie ma górek! :)

W ramach podsumowania - może nie do końca o bieganiu, ale też o mieście i pogoni:

6.04.2011

50 minut później

 
źródło: www.fotomaraton.pl (my gdzieś w tłumie)





Niedziela, 3. kwietnia 2011. Półmaraton w Poznaniu.

Stajemy na starcie - my czyli Maciek, Paweł, Bartek i ja. Paweł biegnie pierwszy raz, Bartek drugi. Założenie jest takie, żeby spokojnie poprowadzić chłopaków na 2 godziny. Dołączamy do grupy i czekamy na strat. W międzyczasie spotykamy też Kasię. Chce pobiec spokojnie, ale na razie staje z nami.
Startujemy. Ruszamy do przodu - nasza Czwórka troszkę za nami Kasia. Biegniemy równo, ale chłopacy chcą urwać trochę z planowanego czasu i przyspieszają. Kasia chce pobiec swoim tempem i po kilku kilometrach puszcza nas przodem. Zobaczymy się na mecie. (Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że będzie tam szybciej, niż Maciej i ja).
My biegniemy dalej. Paweł trzyma tempo. Pierwszy punkt regeneracyjny - choć o regenerację nie łatwo. Wolontariuszki nie nadążają podawać kubków i rozlewać wody. No nic, łapiemy, co się da i dalej.
Po kilku kilometrach mijamy baloniki na 2:00 i lecimy do przodu. Paweł i Bartek trzymają. Maciej prowadzi naszą ekipę. Ja około 10 kilometra troszkę przysiadam. Może to efekt późnego śniadania, bo czuję, że coś mi siedzi na żołądku. Chłopaki trochę z przodu, ale nie odpuszczam. Przecież to nie takie straszne tempo. Na 12 kilometrze biorę się w garść i podganiam ekipę. Od teraz biegniemy znowu razem, choć Maciek prowadzi i motywuje.
Wszystko jest pięknie. Biegniemy na jakieś 1:49, więc dla Pawła, jak na krótki staż biegowy, to pewnie niezły wynik. I tak dociągnęlibyśmy do mety, gdyby...

No właśnie, gdyby nie 16/17 km. Na poboczu ktoś leży. Zbiegamy z Maciejem, chłopaków puszczamy przodem z błogosławieństwem. Mamy nadzieję, że utrzymają tempo i dobiegną do mety w czasie.
A co na poboczu? Biegacz, który zemdlał. Nie wygląda dobrze. Blady, oczy zamknięte. Niezbyt skory do rozmów. I w ten sposób z biegaczy przemieniliśmy się w ratowników (w końcu robimy to na co dzień). Dobiega dwoje wolontariuszy z PCK, oprócz tego na miejscu dwóch innych biegaczy, którzy starają się pomóc. Działamy (nie będę wdawał się w szczegóły medyczne). W końcu podjeżdża karetka i zabiera poszkodowanego. Już w lepszym stanie.

Dziękujemy za współpracę i biegniemy, ale wiemy, że strat nie odrobimy. Ale żeby był mało - kilkaset metrów dalej, po zbiegu z mostu na Ratajach, kolejny poszkodowany.

Odwodniony, wyczerpany, czeka już jakiś czas na karetkę. Znowu działamy razem z ekipą z PCK. Oddech, tętno, ciśnienie, pomiar glukozy. Wkłucia do żyły. Koc termiczny. Czekamy na karetkę. Czekamy i czekamy. Mija ponad 30 minut. A tu obok kolejna pacjentka. Więc jeszcze raz to samo. W końcu podjeżdża karetka, ale mają już pacjenta. Bierzemy od nich płyny i podłączamy kroplówki naszym poszkodowanym. W końcu po 50 minutach (!!!) przyjeżdża karetka i zabierają naszych poszkodowanych.

W międzyczasie pojawia się ktoś z organizatorów i nie rozumie naszego oburzenia na organizację zabezpieczenia medycznego.

Widzimy też Kasię, która mijając nas pyta "Czy pomóc?". Damy radę, więc odpowiadamy, żeby biegła sobie dalej.

Ruszamy. Ale jesteśmy trochę zastani i Słoneczko łaskotało nas przez 50 min. w głowy, więc trochę nam się nie chce. No i jesteśmy nieźle wnerwieni na całą tę sytuację. Nie chodzi o wynik. I tak dla niego nie biegliśmy. Ale o ludzi, biegaczy, którzy powinni biec bez stresu o cokolwiek, co dotyczy obsługi biegu. W końcu płacą za ten bieg. Tylko po co?

Dobiegamy do mety ze "wspaniałym" ;) czasem: 2:39:15. To gorzej, niż mój debiut w półmaratonie. Ale co tam. Zrobiliśmy po drodze coś dobrego.
Na mecie czekają Kasia z Pawłem, Bartek gdzieś zniknął. Paweł zrobił 1:49:31. Kasia nawet nie patrzyła na zegar (ale nieoficjalnie wiem, że miała 2:14:32).

Gratulujemy Naszej Ekipie.

Wracamy z Maciejem z mieszanymi uczuciami...

Maćku, dziękuję za wspólny bieg i działania na trasie. Było  jak zawsze SUPER

P.S. Dziękujemy ekipie z PCK - Konradowi i jego Koleżance za pomoc i wsparcie sprzętowe.
P.S'. Na kolejny półmaraton zabieram apteczkę :)
P.S''. To był bardzo "medyczny" bieg. Wieczorem Kasia pisze, że chyba naderwała Achillesa. Ale w poniedziałek okazuje się, że to nie to. Złamała kość łódkowatą :(

Pozdrawiamy Cię Kasiu i życzymy szybkiego powrotu do zdrowia :)

26.03.2011

Spokojnie, lekko, płynnie...

I poszło. 44 km już za nami. A poniżej trochę subiektywnej relacji.

4.30

Pobudka. Jeszcze częściowo zaspany słyszę jak przez mgłę płacz Córki. Idę do pokoju dzieci i przynoszę Hanię Żonie do karmienia.
Znikam w odmętach korytarza i kieruję się do łazienki. Szybka toaleta (przy świetle wyświetlacza telefonu, żeby nie obudzić całej Rodzinki) i do kuchni.
Śniadanko, herbata z cukrem. Rzut oka za okno - pogoda nie jest zbyt fascynująca: +5 st. C i zacina deszcz. Ale nie ma już odwrotu.
Zmieniam piżamę w bardziej biegowe wdzianko, pakuję camelbaga i szykuję się do wyjścia. Po drodze wita mnie Jaś - nasz poranny ptaszek (Czy musiałem mu przekazywać w genach też wczesne wstawanie?)
Wychodzę. Zostawiam w domu Żonę z Jasiem i śpiącą Hanią.
Na schodach jeszcze buty i do boju.

5.40

Spotkanie. Czekam chwilę na Macieja pod blokiem. Przychodzi. Uścisk dłoni, uzupełnienie bukłaków izotonikiem i ruszamy.

5.50

Już w drodze. Kilkaset metrów przez osiedle i w las. Deszcz nadal zacina. Wstaje dzień. Ciężko powiedzieć, że wyszło Słońce, ale szarówka daje znać, że noc się skończyła.
Pada coraz mocniej. I na dodatek deszcz ze śniegiem. Zacina po twarzach. Rzeczywiście - piękną zimę mamy tej wiosny.
Biegniemy przez las, pole, przecinamy szosę i znowu w las. Kilometr i kolejna szosa. Za chwilę wbiegniemy na żółty szlak i już bezpośrednio na Dziewiczą Górę.
Pada i pada, ale dajemy przed siebie :)
Po kilku kilometrach jesteśmy u podnóża góry. Pniemy się ze spokojem. Góra, dół, góra, dół. Mięśnie pracują, dalej przed siebie. Znamy już tę trasę. Zbiegamy do leśnej przecinki. Samopoczucie O.K., sączymy izotonik. Na razie nie czujemy głodu.
Lecimy ścieżką. kilkaset metrów i znowu do podnóża Dziewiczej, tylko od drugiej strony. Teraz podbieg trochę bardziej stromy. Podbiegamy. Jesteśmy na szczycie. Przez całą drogę piękne widoki; choć pada i zacina, to las wygląda urokliwie w tym śniegu.
Zbiegamy. Pełna radość. Bez zmęczenia. To niesamowite.
Biegniemy z powrotem.
Teraz czeka nas płaska część trasy, choć nadal przez las.

Mijamy 15 km, biegnąc ścieżką między polami. Znacznikiem kilometrów jest samotne drzewko. Widoki jak u Chełmońskiego. Brakuje tylko chłopów przy pracy. "Do tych pól malowanych" biegniemy.
I znowu w las. Do przodu, przed siebie.
Czujemy się świetnie.
Dalej po wybojach, znowu las, pola, las.
Wybiegamy w końcu z lasu na osiedle.Jeszcze kilkaset metrów i skończymy pierwszą pętlę

22 km za nami. Zaczęliśmy drugie okrążenie.
Nie odczuwamy głodu. Maciej rzuca, że chyba wrócimy z jedzeniem do domu. Ale spokojnie jeszcze trochę przed nami.
Po kolejnych kilometrach drugie podejście podejście pod Dziewiczą. Teraz trochę spokojniej, nie zrywamy. Wchodzimy w marszobieg. Umawiamy się, że na szczycie wrzucimy coś na ząb. Kończymy bieg przez siodło, zbiegamy na ścieżkę i dalej pędzimy lasem.
Drugi podbieg od drugiej strony. Wpadamy na pomysł, żeby zrobić zdjęcia. Ale telefon zwariował od temperatury i wychodzi tylko jedno. Dobre i to. Maciej załapuje się na pamiątkę:


  Jesteśmy drugi raz na szczycie. Coś na ząb. Mars, banan. Popijamy wodą i izotonikiem. Lecimy dalej.

30 km

Czuję się świetnie. Lepiej, niż na klasycznym maratonie. Jednak porady Białego Konia (główny bohater "Urodzonych Biegaczy") okazały się pomocne. Trzeba biegać lekko, potem spokojnie (nie przejmować się trasą i tym, co przed Tobą), w końcu płynnie. Szybkość przyjdzie sama. Naturalne bieganie. Tylko my i trasa. Żadnego ciśnienia co do czasu, tempa. A tempo od początku równe, spokojne. Fruniemy.

ok. 38 km

Spoglądam na zegarek. Biegniemy dużo szybciej, niż w założeniu. Nie wiem, jak to się stało. Jest szansa na niezły czas. Planowaliśmy całość w około 5 godzin a na stoperze niecałe 4 :)

Maciej proponuje, żeby dobiec do mety w 4:08 (to wynik mojego maratonu 2 lata temu). O.K. Przyciskamy.

FINISH

Lecimy. Już nic się nie liczy. Pełne skupienie na trasie. Gdzieś po drodze mijamy dystans maratonu (nie wiem jaki czas). Nogi, jak tłoki, płuca - miech, serce pompuje krew do każdej komórki. Jeszcze trochę. Przyspieszamy. Maciej woła: "Do tego samochodu", "Którego?" "Tego po prawej, niebieskiego". To na linii mety, kilkaset metrów przed nami. Dajemy.
I jest. Meta, 44 km. Sprawdzam czas - 4:08:11. Rewelacja. Uścisk dłoni, przyjacielski "misiek" i nieopisana Radość. Zrealizowaliśmy więcej, niż zamierzaliśmy.

Wracamy do domu. Czuję jak krew pulsuje. Euforia biegacza! :) Krew przesyła endorfiny po całym ciele. Egzogenny "narkotyk"

Wracam do domu. Żona zaskoczona. Jest chwilę po 10. "Myślałam, że będziesz o 12.30". Już jestem :)
Gratulacje Żony - BEZCENNE.

Zrzucam plecak, podnosi go Jaś (niecałe 3 lata). "Tato, załóż mi. Idę biegać maraton"...

Nic więcej mi nie potrzeba. Dzięki

25.03.2011

The day before...

Jak czuje się człowiek, który za kilkanaście godzin ma przebiec na własne życzenie 44 km po lesie i wzniesieniach; i jeszcze nie dostanie za to medalu?
Świetnie :) To jest właśnie esencja biegania. Spokojnie, lekko, płynnie, a szybko przyjdzie samo.
Jutro robimy z Maćkiem pierwszy test przed Rzeźnikiem.
Sprzęt gotowy, nogi, głowa i serce też.
Pobudka jutro o 4.30, spotkanie 5.40, start 6.00.
Odezwę się po biegu...

P.S. Czy ja jestem jeszcze normalny? :)

24.03.2011

Po co to wszystko?

Odpowiedź bardzo banalna: Bo lubię biegać.
A ponieważ Człowiek z natury jest zwierzęciem stadnym, chciałem moją pasją podzielić się z innymi.
Ale do rzeczy...

Bieg Rzeźnika 2011

Pomysł startu w tym biegu zrodził się prawie rok temu w głowach dwóch szaleńców - Maćka i mojej. Ponieważ mieliśmy na swoim koncie już kilka maratonów i półmaratonów, a także innych biegów, postanowiliśmy postawić poprzeczkę wyżej. Dodatkowym bodźcem do wystartowania w tych zawodach była lektura książki "Urodzeni biegacze" - wspaniałej historii o ludziach, dla których bieganie jest częścią życia, a nie przykrym obowiązkiem.
I tak to się zaczęło. A czym w ogóle jest Rzeźnik? To ultramaraton rozgrywany w Bieszczadach na dystansie 75 km na trasie Komańcza - Ustrzyki Dolne. Dla kompletnych oszołomów (a nieskromnie się do nich zaliczyliśmy) istnieje możliwość przedłużenia biegu o kolejne 25 km do Wołosatego i "pyknięcie" 100 po górach.
Czy ktoś ma jeszcze jakieś pytania?

No i się zaczęło... Ale ponieważ istota prawdziwie wolna nigdy nie lituje się nad sobą, nie ma zmiłuj i napieramy do przodu.

Pod koniec zeszłego roku wpadłem na pomysł założenia bloga i relacjonowania naszych przygotowań.
Ponieważ do tej pory relacje znajdowały się gdzie indziej, postanowiłem je przenieść.

I tak:

23/12/2010

Za 6 miesięcy razem z kolegą staniemy na strarcie Biegu Rzeźnika - ultramaratonu rozgrywającego się w Bieszczadach. Dystans niemały - 75 km + mały bonusik: 25, w sumie 100 po górach na trasie Komańcza - Ustrzyki Górne i dalej do Wołosatego.
Zaczynamy przygotowania - nie będzie łatwo, ale cóż - "Istotota prawdziwie wolna nie lituje się nad sobą".
Pierwsze treningi już za nami. Po świętach ruszamy w las i na crossy, a dystans treningów będzie coraz dłuższy...
Mam nadzieję, że starczy sił, żeby na bieżąco relacjonować nasze przygotowania...

14/01/2011

Chyba każdy, kto ćwiczy lub zamierza zacząć treningi zastanawiał się nad znaczeniem motywacji w treningu.
Ja także od czasu do czasu potrzebuję motywatora, żeby zwlec się rano z łóżka lub wziąć się za trening siłowy w domu.
Nie ma co się rozwodzić - bez motywacji trudno ruszyć do przodu.
Ale każdy chyba przyzna, że bez pracy nie ma kołaczy. Od samego ględzenia o tym, że trzeba ćwiczyć mięśni nie przybędzie, a od oglądania porad na portalach sportowych i lektury nowych rewelacyjnych treningów tłuszczyk się nie wytopi.
W związku z tym i ja postanowiłem wziąć się jeszcze bardziej do roboty. Zacząłem trening siłowy w domu. Bez wielkiego sprzętu, ale za to z celem. A celem jest oczywiście BIEG RZEŹNIKA. Żeby go ukończyć potrzebne będą nie tylko bieg i wytrzymałość, ale także ogólna siła. A więc kilka stacji ćwiczeniowych i do dzieła. Okazuje się, że można znaleźć te 30 minut na dobry trening. To na razie przygotwanie do poważniejszych wyzwań, ale od czegoś trzeba zacząć.
Mam tylko nadzieję, żę motywacji wystarczy... A gdybym zapomniał, to ku pamięci - sobie i tym, którzy twierdzą, że jest ciężko" "Istota prawdziwe wolna nigdy nie lituje się nad sobą" (John Urgayle)
Teraz tylko dobrze się wyspać i jutro rano "szósteczka"

03/02/2011

141 dni... Tak tylko tyle pozostało do startu.
Być może komuś wydaje się, że to bardzo dużo, jednak dziś podczas treningu (15 km) uzmysłowiliśmy sobie, że nie pozostało nam zbyt wiele czasu na przygotowania i skompletowanie potrzebnego sprzętu.
Najważniejsze, że mamy plan, którego się trzymamy i realizujemy. W przyszłym tygodniu chcemy wrócić do treningów w terenie, zobaczymy czy dopisze pogoda. Powoli odliczamy też czas, do dłuższych wybiegań. W marcu planujemy 44 km, a w kwietniu 75. Tak, tak, trzeba ćwiczyć psychikę i czas najwyższy przełamać barierę 42 km, którą już znamy. Ciekawe, co czeka nas za nią?...
Ja jutro jeszcze biegnę 12 km i założenia treningowe na ten tydzień zrealizowane. Odpoczynek w weekend i kolejny tydzień przybliżający nas do Wielkiego Startu.

I do tej pory to by było na tyle.