"Poza najdalej wysuniętym bastionem zmęczenia i bólu odkryjemy pokłady mocy i ukojenia, o jakie siebie samych nie podejrzewaliśmy; źródła obfite i nienapoczęte, ponieważ nigdyśmy wcześniej się do nich nie przebili" (William James/Scott Jurek)

7.10.2011

Kronika Wypadków Biegowych

Wiem, wiem... Dawno nic nie pisałem. Nie mogłem się zebrać. No, ale 3 miesiące przerwy to chyba wystarczający czas, więc nadganiam zaległości.

Dużo się nazbierało, więc po kolei.

1. Bieg Rzeźnika.

Wyruszyliśmy zgodnie z planem czyli w środę. Zanim jednak wsiedliśmy do auta, w poniedziałek pojawił się mały problem - samochód Macieja się popsuł :(. Gorączkowe pytanie: "Co teraz?" towarzyszyło nam do wtorku. Udało się jednak zorganizować inny pojazd (dzięki pomocy kilku dobrych Ludzi) i mogliśmy ruszać.
Trasa nie należała do najciekawszych - do Łodzi jechało się całkiem nieźle, ale później... Korki, roboty na drodze, objazdy, jeszcze raz korki, roboty na drodze itd. Ostatecznie musieliśmy zmienić trasę, a do Cisnej dotarliśmy po 1.00.

Czwartek minął wypoczynkowo - zgodnie z planem. Wieczorem odprawa i wszystko jasne. Powrót do pokoju, szykowanie sprzętu i ciuszków, sprawdzenie listy i grzecznie spać, bo przecież czeka nas wczesna pobudka.

Docieramy do punktu zbiórki w Cisnej, wbijamy się do autobusu i jedziemy do Komańczy. Dreszczyk emocji (własny i innych uczestników) nie pozwala zasnąć. Staram się poukładać jakoś każdy kilometr, myślę, jak to będzie. W końcu po kilkudziesięciu minutach jazdy docieramy na strat. Tam jeszcze chwila, ostatnie sprawdzenie sprzętu i ...

3.00 - tradycyjny wystrzał i ruszamy. Przed nami i za nami masa ludzi (zgłosiło się około 200 ekip). Start bardzo przyjemny, choć w deszczu. Za chwilę okaże się, że deszcz nie do końca jest taki fajny. Na początku biegniemy asfaltem, potem gruntowa ścieżka (jeszcze po płaskim). Z nieba leje się coraz intensywniej. Gdzieś z przodu zza chmur straszą błyskawice i słychać grzmoty. Ciekawe, co będzie dalej.

Wbiegamy do lasu, pierwsze podbiegi. I pierwsze biegowe wybory: lepiej biec środkiem drogi i brodzić po łydki w spływającym z góry strumieniu wody i błota czy ryzykować upadek i skakać po kamieniach i wystających konarach drzew? Każdy uczestnik ma swój patent. Ja wybieram coś pomiędzy jednym, a drugim.
Po kilku kilometrach i rozmowach z weteranami pojawią się pytanie: "Czy to tempo wystarczy, żeby 75 km przebiec w 12h?" Chyba nie, ale zobaczymy, jak rozwinie się sytuacja.
W końcu zaczyna się przejaśniać i deszcz nie jest już taki intensywny. Powoli pniemy się w górę, to zbiegamy w dół. Płynący czas umila nam rozmowa. Najgorsze, że nie wiemy, ile jeszcze przed nami do pierwszego przepaku. W końcu jest - Przełęcz Żebrak. Ciepłe picie od organizatorów, coś na ząb z plecaka. Odpinamy kijki i prujemy dalej.

Wszystko OK. Jeszcze chwila i będziemy w Cisnej. Ale niestety radość szybko się kończy...
Ostatni zbieg przed przepakiem okazuje się także naszym ostatnim w tym biegu. Maciej wybiegł trochę do przodu. Nagle słyszę jego przedłużone krzyk: "Aaaałaaaa" i jakieś burknięcie pod nosem. Dobiegam, pytam, co się stało. Niestety Maciej skręcił nogę w kolanie. Ból nieznośny. Dochodzimy do przepaku w Cisnej.
Ocena obrażeń, walka wewnętrzna i dramatyczna decyzja - "Wycofujemy się".
Znam Maćka i wiem, że jeśli mówi, że nie da rady biec dalej, to musi byc kiepsko. A ja nie zostawię Przyjaciela. Razem przyjechaliśmy i razem wyjedziemy.

Wracamy do domku, ogarniamy się. Idziemy na śniadanie. Decydujemy, że wrócimy jutro.

Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Jeszcze wieczorem odebrałem z Biura nasze rzeczy z przepaków, oklaskami nagrodziłem zwycięzców i wróciłem do pokoju.

W sobotę wyjeżdżamy. Po drodze basen i sauna w Krakowie - to trochę zmniejsza ból i stawia Macieja na nogi.
Wieczorem w domu.

2. Gorycz, bynt, decyzja.

Mimo wszystko nie mogę się pogodzić z tym, co się stało. Nie obwiniam Maćka; przecież tak samo ja mogłem skręcić nogę. Jednak w środku czyję gorycz połączoną z buntem: tyle przygotowań i wyrzeczeń i co? Przegraliśmy z mokrą trawą i błotem?!
Huśtawka nastrojów - od pogodzenia się z tym, co się stało, do złości, gniewu i łez. To musi znaleźć jakiś upust.
Dziękuję Żonie za wsparcie (chyba do końca nie rozumiała, tego co przeżywałem, ale cierpliwie znosiła moje nastroje w niedzielę i była przy mnie). To jej postawa pozwoliła mi też podjąć przełomową decyzję:
"Chcę wykorzystać potencjał, który mam, zapas sił, treningi i żar, który tli się w środku. Biegnę 100 km!" Potrzebuję tego...

3. Samotna "setka"

28. czerwca 2011 w moim biegowym życiorysie będzie ważną datą. Pobudka przed 6.00 i cel - przebiec 100 km. Postanowiłem, że zrobię ten dystans na trasie, którą znam - Koziegłowy i Puszcza Zielonka. Biegłem już tamtędy 75 km.
Plan jest prosty - 4 okrążenia po 22 km + jedno krótkie 12 km.
Zabieram plecak z bukłakiem, kilka batonów, banana, kanapki i ruszam. W domu żegna mnie Rodzinka. Już nie śpią - Dzieciaki to ranne ptaszki.

Do "Kozich" jadę autobusem.

START. Od początku przyjmuję spokojne tempo, zakładam też przerwy na marsz. Pierwsze kilometry bez żadnych problemów, pierwszy wbieg na Dziewiczą Górę też w porządku. Zabrałem na trasę aparat. Chcę zrobić kilka zdjęć, żeby mieć pamiątkę.

Na drugim okrążeniu - w tle wieża na Dziewiczej Górze


Zliczam kolejne kilometry. Po drugim kółku - 44 km, uzupełniam płyny w plecaku. Zrobiłem sobie własne przepaki - co 22 km na koniec każdego okrążenia. Korzystam z osiedlowego sklepiku. (Pani sprzedawczyni zapewne pod ladą pukała się w czoło, widząc coraz bardziej spoconego gościa w obcisłych rajtkach, który kupuje wodę, izotoniki i batony.)

Zbliżam się do granicy, którą już znam - 75 km. Powoli odczuwam zmęczenie (było ciepło w tym dniu) i zaczynają doskwierać stopy. To chyba jakiś pęcherz :( Ale zaciskam zęby i biegnę dalej.
(Zmęczenie zobaczyłem dopiero na zdjęciu - te oczy)


Po 75 km stopy już mnie nieźle denerwują. Właściwie nie czuję bólu łydek, ani ud, ale te stopy... Jakbym biegał po rozżarzonych węglach! Nie chcę wiedzieć, co tam się dzieje. Biegnę dalej.

Wychodzę na ostatnią prostą przed finiszem. Za chwilę 88 km. Czuję ogromną radość i satysfakcję. Na trasie pojawia się kompan - przyjeżdża Kasia (ta, która złamała nogę na półmaratonie). Towarzyszy mi na ostatnim przepaku - dokumentuje zbieranie sił i obmyśla, jak zaimprowizować metę.

Teraz już wszystko siedzi w głowie. Zbieram się w sobie, uzupełniam płyny i zapasy cukru. Ostatnie 12 km. Wiem, że będzie bolało, bo wiem, jak czują się moje stopy. Ale wiem też, że teraz nie odpuszczę...

Reload :)
Ruszam...


Ostatni podbieg na Dziewiczą Górę, choć niewielki, to po 88 km boli i wyciska. Ale prę do przodu - trochę biegu, trochę marszu. Krok już bardzo dziwaczny, bo sopy nie pozwalają o sobie zapomnieć.
Jest szczyt. Teraz tylko zbieg, trochę przez las i końcówka po osiedlu.
W głowie mętlik, w nogach pożar, w sercu radość. Jeszcze trochę i .... jest.

Ostatnie metry

To już META, koniec. Udało się. Przecinam wstęgę, patrzę na zegarek: 11h 41 min 13 s. Krzyczę z radości.



Tak, "Jesteś twardszy niż ci się zdaje, możesz dokonać więcej niż myślisz" - motto Leadville 100 (bieg górski na dystansie 100 mil; ok. 160 km). Te słowa brzmią mi w uszach, a od środka rozpiera mnie duma.
Tak, jak napisał mi Maciej po tym biegu - nie potrzebuję sędziów, zrobiłem to!
Czuję się świetnie. Sączę colę. Wracam do domu z tarczą. Gratulacje od Żony.

Udało się. Pokonałem siebie. Zamknąłem niedokończony w Bieszczadach rozdział. Ciąg dalszy nastąpi...