"Poza najdalej wysuniętym bastionem zmęczenia i bólu odkryjemy pokłady mocy i ukojenia, o jakie siebie samych nie podejrzewaliśmy; źródła obfite i nienapoczęte, ponieważ nigdyśmy wcześniej się do nich nie przebili" (William James/Scott Jurek)

23.12.2012

Życzenia


Z okazji Świąt Bożego Narodzenia życzę Czytelnikom "euforii biegacza" czasu Pokoju, Miłości, Dobra i Łask. Niech te Dni będą dla Was okazją do rodzinnych spotkań, zatrzymania w codziennej gonitwie i odnajdywania radości.
Także tym, dla których będzie to mniej duchowo zaangażowany wolny czas i "Gwiazdka" życzę, by odnaleźli spokój, ciszę i wytchnienie.

Wszystkim, którzy odwiedzają blog życzę dobrych Świąt, a w nadchodzącym Nowym Roku wielu nowych biegowych wyzwań, udanych startów, łamania "życiówek", przekraczania granic i radości z codziennych (nierzadko ciężkich) treningów. Niech każdy Bieg zaczyna się od TEGO niepowtarzalnego jedynego kroku, a meta niech będzie początkiem wspaniałej nowej Przygody.

Pozdrawiam :)

Biegacz od kuchni

Na fali ogólnego zainteresowania książką autorstwa Scotta Jurka "Jedz i biegaj", naturalnym bieganiem i zdrowym odżywianiem, proponuję Czytelnikom autorski przepis na wegetariańską pieczeń z curry.

WEGETARIAŃSKA PIECZEŃ Z CURRY

SKŁADNIKI:

- 1 duża cebula;
- 1 ząbek czosnku (średni);
- 4 duże marchewki;
- 1 średni seler;
- 3 korzenie pietruszki;
- 2 łyżki stołowe kaszy manny;
- 1/2 opakowania przyprawy curry;
- 1/2 szklanki orzechów włoskich (łuskane);
- pieprz, sól;
- ziele angielskie;
- liść laurowy;
- oliwa z oliwek;

PRZYGOTOWANIE:

Marchew, seler i pietruszkę ugotować w wodzie z dodatkiem liścia laurowego i ziela angielskiego (przyprawy do smaku wg indywidualnego upodobania).

Po zagotowaniu wyjąć z wody.

Na patelni rozgrzać oliwę z oliwek; cebulę poszatkować (ja zrobiłem to w blenderze) i podsmażyć. Dorzucić cały ząbek czosnku. Smażyć na złoty kolor (uważać, żeby nie przypalić) pod przykryciem.

Marchew, seler i pietruszkę poszatkować (ja pociąłem na mniejsze kawałki i zmiksowałem w blenderze - nożem a nie rozgniataczką. Warzywa mają być poszatkowane, a nie przypominać zupkę dla niemowląt).

Do warzyw dodać usmażoną cebulę (bez czosnku), zmiksowane orzechy, pieprz, sól i curry oraz kaszkę manną - żeby uzyskać bardziej gęstą konsystencję.

Przygotowaną masę przełożyć do małej keksówki wyłożonej papierem do pieczenia (nie przywiera i łatwiej będzie wyciągnąć, ale można też obsypać formę bułką tartą).

Piec w piekarniku  w temperaturze 180 st z termoobiegiem przez 50 minut; potem zmniejszyć temperaturę do 150 i piec 10 minut bez termoobiegu z funkcją podgrzewania "góra - dół".

Wyciągnąć z formy, pozostawić do ostygnięcia.

Można podawać jako obkład do chleba albo jeść jako osobne danie np. z ziemniakami lub kaszą.

Smacznego :)

P.S. Zamiast kaszki manny można dodać bułkę tartą. Proporcje warzyw i przypraw w ramach upodobań.

2.11.2012

Biegowo Życiowo II

Dziś nie będzie o bieganiu - przynajmniej nie w dosłownym tego słowa znaczeniu. Dziś podzielę się z Wami kilkoma przemyśleniami na temat... Ojcostwa.

Kilka dni temu przy okazji obiadu przekonałem się, że nawet w tak (wydawałoby się) nieistotnej sprawie, jak zawartość talerza, dzieci naśladują rodziców.
Jedliśmy ryż z jabłkami i Jasiek po uzyskaniu potwierdzenia, że dorzucam na talerz cynamon i cukier, stwierdził: "Chcę taką samą porcję jak tata". Niby nic wielkiego, więc po co o tym piszę? Dlatego, że chwilę później Nasz Pierworodny z miną i powagą godną mistrza retoryki oznajmił: "Tato, jak dorosnę chcę być taki, jak Ty!". No... spojrzałem na Żonę, potem na Jaśka i poczułem jak unoszę się nad ziemię, a od środka rozpiera mnie duma. Myślę, że każdy rodzic, który usłyszał takie słowa od swoich dzieci czuje się NIESAMOWICIE! :)
Jednak nie o poczucie dumy i powiedzenie sobie: "Jestem Gość" tutaj chodzi. Bo gdy światła zgasły, a na arenę chwały opadła kurtyna codzienności przyszedł czas na refleksję. (A że często refleksje rodzą się podczas biegania, tak było i tym razem).
Kiedy po kilku dniach poszedłem pobiegać, całe to zdarzenie zrozumiałem w zupełnie innym kontekście. Jaś chce być taki, jak ja - czyli jaki? Bo przecież nie chodzi o wygląd zewnętrzny czy konfigurację dań na talerzu. Nie chodzi też zapewne o podobieństwo pasji i drogi zawodowej (choć kiedyś pytany o to, kim chciałby zostać, Jaś odpowiedział bez namysłu: "Ratownikiem i biegaczem"). Ale jeśli nie o to chodzi, to o co?! I tu właśnie rodzi się refleksja.
Nie wiem, co takiego mój Syn dojrzał we mnie, ale wiem, że tym co powiedział, postawił mi wysoko poprzeczkę życiowych oczekiwań. I wówczas przypomniały mi się książki o ojcostwie, ideały, wyobrażenia o nim i myśl o Dzikim Sercu.
To jest TO! Chodzi o to, żeby pomóc mu przejść (a może i przebiec) przez życie. Przeprowadzić go jako Chłopca, Młodzieńca, Rycerza. (Drodzy Panowie - pamiętacie swoich bohaterów z dzieciństwa? Tych z książek i filmów? Pamiętacie te wypieki na widok Robin Hooda, Janka Kosa, Janosika, Rambo czy jeszcze innego Dziecięcego Herosa?!) Chodzi o to, żeby pomóc mu odkryć jego Dzikie Serce - takie, który ma każdy Facet (tylko nie każdy jeszcze je znalazł). Lwie Serce (niech Wasi synowie mają Duszę Lwa!!! - przypomnijcie sobie Gladiatora, Rocky'ego Balboa, Williama Walles'a, Rob Roy'a, Atosa, Portosa, Aramisa i innych WOJOWNIKÓW!!!). Pokazać mu Serce gotowe do odkrycia własnego Źródła, do stoczenia Walki z samym sobą, ze złem, ze światem; do Walki o Dobro, o Kobietę swego Życia, o Ideały, o Wiarę. W końcu Serce gotowe do Miłości.
To naprawdę niełatwe zadanie...
"Chcę być taki jak Ty" będzie teraz dla mnie jak igła kompasu. Jak światło latarni morskiej, gdy zbłądzę na oceanie zmęczenia, zniecierpliwienia, złości, lenistwa... (przecież nie jestem idealnym ojcem, bo poza Bogiem nie ma takiego!). Te słowa będą niczym pacemaker utrzymujący nie tylko tempo, ale i kierunek mojego (Naszego) Biegu Życia.
Mam nadzieję, że kiedy dobiegnę do mety, będę mógł spoglądając z Góry na dorosłe wówczas Dzieci powiedzieć, że "W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem!" Bo bycie Tatą to Wielka Przygoda, ale także wyzwanie i najważniejsza kariera w życiu mężczyzny - dać swoim Synom Dzikie Serca, a Córkom pokazać, że są Urzekające. Ale o tym innym razem...

Na koniec  wszystkim Ojcom (biegającym i nie tylko) i ich Synom - Małym, ale Zwycięzcom, piosenkę dedykuję (słowa i muzyka Mateusz Otremba):



P.S. Hania zapytana kiedyś przez Agnieszkę czy będzie miała męża, jak będzie duża, odpowiedziała: "Tak". "A kto nim będzie?" - kontynuowała temat Żona. "Tatuś!" - odparła Hania z uśmiechem.

18.10.2012

Poznań Maraton 2012 - część III

PODZIĘKOWANIA

Dziękuję:

- mojemu Synowi Jasiowi za to, że dzielnie czekał na mnie na mecie i nie odpuścił;

- mojej Wspaniałej Żonie za to, że dopingowała mnie podczas treningów, za pomoc, cierpliwość,   obecność podczas biegu i za przepyszną pizzę po;

- Mamie i Bratu za to, że byli na trasie (choć dowiedziałem się o tym dopiero po biegu);

- Siostrze - już sama dobrze wie za co;

- Szwagierce - za pomoc w opiece nad dziećmi i wspólny z Jasiem pobyt na mecie;

- Magdzie i Krzyśkowi Dołęgowskim za rady, pomoc, doping, spotkanie na EXPO, przymierzanie butów, rozmowy o naturalnym bieganiu, za inspirację. Podziwiam Was!

- Scott'owi Jurkowi za to, że będąc jednym z najlepszych biegaczy ultra wszech czasów (to chyba nie tylko moja opinia), nie jest "gwiazdorem", a pełnym pogody i pokory Człowiekiem; za uśmiech, uścisk dłoni, inspirację;

- chłopakom z Vege Runners za poczęstunek podczas oczekiwania w kolejce po autograf Scott'a;

- Organizatorom za całokształt;

- Kibicom za wspaniały doping na całej trasie, szczególnie dwójce z nich za "Michaszki" i "Sezamki" na 26 km :);

- za masaż na 30 km :)

- Natalii i jej Mężowi za wspólne przebiegnięcie ostatnich 5 km i wskazówkę, gdzie znaleźć instrukcję wykonania huaraches :);

- Przyjaciołom (Maciejowi i Kasi) oraz Znajomym z pracy za doping i miłe słowa zarówno przed jak i po biegu;

- Wszystkim, których nie wymieniłem, a dzięki którym mogę się cieszyć bieganiem;




17.10.2012

Poznań Maraton 2012 - część II

W ramach suplementu do poprzedniego wpisu słów kilka:

Kolejny raz przekonałem się, że maraton biegnie się w głowie, że to walka nie tylko z czasem i o wynik, ale zmaganie się z samym sobą. Z bólem, ze strachem, zmęczeniem, zniechęceniem. Trzeba mieć nie tylko silne nogi, ale i wielkie serce!

Dlatego też nie zgadzam się z opiniami wypowiadanymi na forach internetowych, że maraton ukończony w okolicach 5 czy 6 godzin jest wymęczony i nie wart wysiłku. I nie piszę tak dlatego, że sam po opisywanych przeżyciach przybiegłem na metę w czasie 4:52; biegałem już szybciej, ale dlatego, że uważam, że każdy, kto dociera do mety maratonu jest Zwycięzcą! Chylę czoła przed tymi, którzy przybiegli przede mną! Gratuluję i podziwiam! Ale gratuluję też tym, którzy przybiegli później. Podziwiam ich wolę walki (zapraszam chociażby tu).

Dlaczego o tym piszę? Bo uważam, że bieganie to taka dyscyplina, która daje poczucie uczestnictwa w wielkim wyczynie. To chyba jedyna dyscyplina sportu, w której amator może pobiec w jednym biegu z profesjonalistami, z mistrzami. Tak jak w niedzielę, gdy każdy z uczestników poznańskiego maratonu mógł pobiec ze Scottem Jurkiem. I choć zapewne nigdy mu nie dorównam, myśl, że mogłem biec jego śladem (skończył maraton z czasem 3:15) robi na mnie niesamowite wrażenie. Jestem też przekonany, że wśród tych ponad 5 tysięcy uczestników, 99% z nich ścigało się ze swoimi ograniczeniami, z samym sobą. I to chodzi. Chodzi o to, żeby każdego dnia pobiec lepiej, niż poprzedniego; pobiec dalej, szybciej, mocniej. Nie tylko na zawodach, ale także (a może przede wszystkim) na treningu (gdy pada deszcz, śnieg lub zacina wiatr, po ciemku, o świcie, albo po całym dniu pracy).
Bieganie, to jedna z niewielu dyscyplin sportu, w której liczy się uczestnictwo i realizuje się idea Pana Coubertin'a :)
I jeszcze jedno. Skoro była mowa o Scotcie Jurku, a spotkanie z nim jest jeszcze świeże w pamięci, to jedna myśl w kierunku biegania naturalnego: chodzi o to, by biegać dla czystej przyjemności biegania, obcowania z innymi Biegaczami, uczenia się od innych; by biegać dla radości, dla siebie!

Przypomniały mi się słowa Caballo Blanco na temat ultramaratonu w Miedzianym Kanionie: "Jeśli Twoim celem jest wygrać kolejny wyścig, to raczej nie powinieneś tutaj biec. Możesz wygrać ten wyścig, ale nie o to tutaj chodzi. To jest celebrowanie biegania". Czysta przyjemność z bycia Biegającym Człowiekiem.

Dla Tych, którzy biegają mimo wszystko:

Kliknij :)

Meta jest początkiem nowego biegu...


Poznań Maraton 2012 - część I

Minęło kilka dni od startu w 13. Poznań Maratonie, więc czas na wpis. Relację ze startu podzieliłem na kilka części dla przejrzystości i lepszego czytania.

Część I TRASA

Właściwie opis trasy mógłbym zamknąć w zdaniu: "Na początku  zawsze wybieram sobie wzniosłe cele, mając nadzieję, że dokonam czegoś wyjątkowego. Z czasem, gdy pogarsza mi się kondycja, cele się dewaluują i dochodzę do punktu, w którym właśnie teraz się znajduję - gdy mogę modlić się już jedynie o to, żeby nie zwymiotować na własne buty" (Ephraim Romesberg; fizyk jądrowy, ultramaratończyk. Słowa wypowiedziane na 104 km wyścigu Badwater). Tak właśnie czułem się na pewnym odcinku trasy, ale po kolei.

Z radością i sercem pełnym zapału, po miesiącach treningów, wyruszyłem z domu na start. Po drodze wpadłem jeszcze na EXPO, żeby porozmawiać przed biegiem z Magdą i Krzyśkiem, a potem szybko na start, bo rozmowa trochę nam się przedłużyła i na początek biegu dotarłem 30 sekund przed wystrzałem :)
Na szczęście odnalazłem grupę na planowane 3:30 i ruszyłem. Spokojnie i wolniej, niż zamierzone tempo (zgodnie z sugestią Krzyśka, by się nie podpalać; pocieszył mnie też, że jak sam robił 3:30, miał na "dychę" 1:05, więc spokojnie).
Tłum biegaczy, kibice od początku zagrzewający do walki, w słuchawkach przyjemne dźwięki muzyki i miarowy rytm kroków. Biegnie się dobrze - spokojnie, lekko, płynnie.
Zające na 3:30 śmignęli wprawdzie do przodu, ale trzymam się założeń - nie przeginać na początku. Pewności dodaje fakt, że zgodnie z moją rozpiską międzyczasów jestem niewiele w tył.
Kilometry płyną - dyszka za mną. Szybka kontrola: nogi - OK, oddech - OK, samopoczucie - bez zmian. Jest dobrze. Delikatne "szu-szu-szu" pod stopami - płynę dalej, robię swoje.

Docieram do półmetka - czas około 2 h, więc trochę za wolno. Coś nie działa - pogubiłem międzyczasy i rytm. Cóż - trudno będzie zrobić wynik, ale zbliżyć się do niego mam jeszcze szansę :)

28 km. Robi się niewesoło... Czuję, że dzieje się coś złego, ale jeszcze nie potrafię tego w pełni zdiagnozować. Na dodatek zaczyna padać, robi się chłodniej. Oj, za chwilę będę ugotowany... Czuję odcięcie prądu, wychłodzenie; palce drżą, brakuje sił.

29 km. Niesamowity ból przeszywa mi lewe udo. Kurcz mięśnia przywodziciela rzuca mnie prawie na ziemię. Z trudem udaje mi się ustać. Próbuję zrobić krok i... świdrujący ból przeszywa całą nogę. Zatrzymanie. Pozbieranie myśli - plan: Dotrzeć do 30 km; tam na pewno będzie masaż i punkty odżywcze.
Niepewnie stawiam krok i zaciskając zęby posuwam się do przodu.
Udało się, tym razem przetrwałem. Z trudem kładę się w namiocie i poddaję masażowi. Potem obmycie twarzy gąbką (jak dobrze, że ją zabrałem), woda, izotonik, czekolada.

Ruszam ostrożnie, czekając na odpowiedź moich mięśni. Może być; delikatny dyskomfort, ale bez bólu. Próbuję biec, jednak zmęczenie nie ustępuje. Co więcej, czuję się gorzej.
Marzenie o rekordzie odstawiam na bok - teraz trzeba dotrzeć do mety.

Od biegu przechodzę do "świńskiego truchtu" przerywanego marszem. Czuję się jakbym był z gumy. Chwieję się, kręci mi się w głowie, czuję zimno i lepki pot na całym ciele. Ręce mi drżą. Teraz jestem faktycznie ugotowany - kilometr wcześniej uzupełniłem płyny i węglowodany, a mam książkowe objawy hipoglikemii, połączonej z hipotermią i odwodnieniem. Walczę o to, by nie upaść. W głowie pojawia się głos proponujący zejście z trasy. Z każdym krokiem jest coraz głośniejszy i bardziej natarczywy: "I tak już dawno po wyniku i planach! Nie męcz się! Odpuść! Zaraz spłyniesz!!! ZEJDŹ z trasy!!!!!!" Jednak walczę - o kolejny krok, kilometr. Jedna myśl zaprząta mi głowę - PIĆ! Czuję jakbym biegł obok siebie - teraz właśnie jestem w tym ciekawym momencie, o którym wspominałem na początku, cytując uczestnika Badwater.
Z otępienia budzi mnie widok stacji benzynowej - teraz to dla mnie jak oaza na pustyni. Tam na pewno jest woda. Zbiegam z trasy i wpadam na stację - wkładam głowę pod kran i zachłannie chłepcę wodę jak koń po westernie. (Aż dziw, że ochrona stacji mnie nie wyniosła, choć w spojrzeniach obsługi i klientów dostrzegam zdziwienie i pobłażliwość. Pewnie długo pukali się w czoła po moim wyjściu).
Wracam na trasę. Wiem, że teraz przede mną podbieg. Długi i zabójczy.. I znów ten podłamujący głos w mojej głowie. Podejmuję walkę. "Milcz!" - mówię sam nie wiedząc do kogo (czego?). Sobie usilnie powtarzam: "Dasz radę! Dawaj! Wynik nie jest najważniejszy. Dotarłeś już tak daleko. Nie rób lipy!!!"

Idę. Tak po prostu. Przed siebie. To podejście jest jak długa droga do domu. I nagle doznaję olśnienia - DOM. To jest TO! Na mecie będzie mój Syn - Jasiek. Nie mogę go zawieść. Przecież ON czeka!

OK. "Ogarnij się, Krzychu. Dotrzyj do 35 km i dawaj!" Udało się. Jest 35 km. Zatrzymuję się. Porządne nawodnienie, czekolada, cukier, banan. Zbieram myśli. Zostaję jeszcze chwilę. Myślę o Synu i... POWSTAJĘ!
Czasu nie cofnę, ale czuję, że ruszam jak nowonarodzony. Teraz spokojnie do mety - po nagrodę, po zwycięstwo nad sobą.

Jest dobrze. Na 37 km zauważam przed sobą biegaczkę w Five Fingers. Dołączam do niej i zagajam rozmowę. I tak w towarzystwie Natalii i dopingującego ją na rowerze męża, biegnę do mety. Rozmawiamy o naturalnym bieganiu, treningu w sandałach Tarahumara, diecie wegetariańskiej i pokonywaniu kolejnych kilometrów.

Jeszcze chwila, jeszcze 3 km. Niesiony bardziej siłą woli, niż nóg docieram do Mostu Dworcowego. I o dziwo biegnę, pokonuję tę górę.
Na 300 metrów przed metą dziękuję Natalii za wspólną drogę i ruszam do przodu.
W końcu docieram do mety! :) Widzę tłum ludzi, mgłę przed oczami. Ktoś zakłada mi medal, dostaję folię NRC, szukam w tłumie Syna. Dostrzegam go - stoi ze szwagierką za bramkami. Podchodzę, biorę go na ręce, przytulam... Jestem - wytrwałem. Nie puszczam go, niosę na rękach jeszcze kilkanaście metrów.

ZWYCIĘŻYŁEM!!!

3.10.2012

Scott "El Venado" Jurek w Poznaniu



Myślę, że szykuje się niesamowita gratka dla miłośników biegania i dystansów ultra. Z okazji 13. Poznań Maratonu, 13. października odbędzie się spotkanie ze Scottem Jurkiem - ultramaratończykiem, jednym z głównych bohaterów "Urodzonych Biegaczy".

Myślę, że do takiego spotkania nie trzeba namawiać, a gdyby ktoś jeszcze się zastanawiał, to przypomnę, że  jest to Gość, który wygrał większość najsłynniejszych biegów ultramaratońskich na świecie, między innymi Badwater Ultramarathon i Spartathlon.

Niedawno ukazała się u nas jego książka "Jedz i biegaj", w której dzieli się z czytelnikami swoimi pasjami - biegami ultra i dietą wegańską.

O szczegółach spotkania można przeczytać na oficjalnej stronie Poznań Maratonu: http://marathon.poznan.pl/pl/home-pl/14-aktualnosci/294-scott-jurek-gosciem-13-poznan-maraton

Do zobaczeniu na spotkaniu, a dzień później na trasie!

Zapożyczone



Przeglądając strony internetowe poświęcone bieganiu (szczególnie na długim dystansie), natrafiłem na ciekawego bloga.

Poniżej zamieszczam fragment:

"My - specjaliści od długich wysiłków mamy swój świat, a w nim żelazne reguły. Im w dłuższym wysiłku się specjalizujemy, tym ten świat jest bardziej hermetyczny, a wszystko inne prostsze. Albo jesteś w stanie się przełamać, albo nie. Albo wytrzymasz albo wymiękniesz. Albo się angażujesz, albo spadaj."

To całkiem niezły tekst, który (w mojej skromnej opinii) można przyjąć za motto i motywator. Zwłaszcza na 11 dni przed planowanym startem w maratonie...

Co ciekawe, autorka tych słów nie jest klasyczną biegaczką (choć z drugiej strony "klasyczna biegaczka" w jej przypadku to poniekąd dobre określenie). Ktoś już się domyśla, o kim mowa?

Jeśli tak - gratuluję, jeśli nie, zapraszam do lektury całego tekstu (i bloga): http://justynakowalczyk.natemat.pl/33551,zboczenia-dlugodystansowca

A Ty, Drogi Czytelniku - jesteś Długodystansowcem? Przyjemnych treningów i wielu okazji do "przełamywania" :)

31.07.2012

Recenzja

Zapraszam Czytelników do zapoznania się z recenzją butów adidas adiZERO ace3 mojego autorstwa. Tekst ukazał się na portalu Polska Biega w czerwcu, jednak dopiero przed kilkoma dniami dowiedziałem się o jego publikacji.

Aby przejść do artykułu, kliknij tutaj

4.04.2012

Bohater "Urodzonych Biegaczy" nie żyje



Zapewne wielu z Was czytało książkę Christophera McDougall'a "Urodzeni Biegacze". Jak dla mnie to rewelacyjna książka o bieganiu i ludziach, dla których jest ono prawdziwą pasją.
Jednym z głównych Bohaterów był Micah True zwany Caballo Blanco (Biały Koń), Amerykanin, który wyjechał do Meksyku i zafascynowany Indianami Raramuri - Biegający Ludzie (Tarhumara), uciekł od zgiełku świata i zaczął z nimi żyć i biegać. I oddał się bieganiu w sposób idealny, wręcz bezinteresowny. Biegał dla samego biegania i szacunku do swoich Przyjaciół. Stworzył bieg (Cooper Canyon Ultra Marathon), w którym spotkali się czołowi biegacze amerykańscy (m.in. Scott Jurek) i mistrzowie Tarahumara.


27. marca Caballo wybrał się na kilkunastokilometrowy bieg w okolicach Gila National Forrest w Nowym Meksyku. Niestety nie wrócił z treningu. Rozpoczęły się poszukiwania, na które przybyło wielu biegaczy z całego kraju (w akcji brał udział m.in. Scott Jurek i Chris McDougall). Po kilku dniach, 31. marca znaleziono jego ciało. Miał 58 lat. Nie jest znana przyczyna śmierci Caballo, z książki wiadomo jednak, że miał pewne problemy zdrowotne - kilka razy stracił przytomność podczas biegu. Może Micah czuł, że zbliża się jego koniec i zrobił tak, jak powiedział:  "Kiedy będę za stary, żeby pracować, zrobię to, co zrobiłby Geronimo, gdyby zostawiono go w spokoju. Odejdę w stronę najgłębszego zakątka kanionu i znajdę sobie miejsce, żeby złożyć moje kości" (Chris McDougall: "Urodzeni Biegacze", wyd. Galaktyka str. 320)


Odszedł niesamowity Człowiek i po tej stracie lektura "Urodzonych Biegaczy" nie będzie dla mnie już taka sama (choć przeczytałem tę książkę dotąd 7 razy).


Na koniec chcę podzielić się z Wami kilkoma cytatami, które moim skromnym zdaniem świetnie Go charakteryzują: (cytaty pochodzą z książki "Urodzeni Biegacze" i ze strony bieganie.pl)


O ultramaratonie Cooper Canyon Ultra Marathon:


"Jeśli Twoim celem jest wygrać kolejny wyścig, to raczej nie powinieneś tutaj biec. Możesz wygrać ten wyścig, ale nie o to tutaj chodzi. To jest celebrowanie biegania, Raramuri, Centralnego Meksyku. To nie jest jak zwykły wyścig w innych miejscach na świecie"


W odpowiedzi na propozycję sposorowania jego biegu przez jedną z czołowych firm produkujących sprzęt do sportów terenowych:


"Nie, dzięki. Chcę, żeby ludzie przyjeżdżali tu po prostu pobiegać, poimprezować, potańczyć, najeść się i pobyć z nami. W bieganiu nie chodzi o to, żeby nakłaniać ludzi do kupowania czegokolwiek. Stary, za bieganie nie powinno się płacić."


O bieganiu:


"Miej na uwadze cztery przymioty: spokojny, lekki, płynny, szybki. Na początek bieg powinien być spokojny. Jeśli uda ci się to osiągnąć, to już jest nieźle. Potem popracuj nad tym, żeby był lekki. Niech nie wymaga wysiłku, jak gdybyś miał gdzieś, jak wysokie jest wzgórze przed tobą, albo jakbyś nie dbał, dokąd biegniesz. Kiedy już przećwiczysz to tak długo, że zapomnisz, iż w ogóle ćwiczysz, wtedy czas uczynić bieg płyyynnyyym. Nie musisz przejmować się ostatnim elementem. Jeżeli opanujesz trzy wcześniejsze, będziesz szybki"


O sobie samym:


"Caballo nie jest bohaterem. Nikim wielkim. Po prostu koniem o nieco innym kolorze tańczącym w spokojnym rytmie, chcącym pomóc aby niektórym żyło się inaczej. Jeśli miałbym być pamiętany za cokolwiek, chciałbym aby było to za to, że jestem/byłem autentyczny. Nic więcej. Run Free."


Choć nie znałem Go osobiście, to dziękuję za to, czego nauczył mnie o bieganiu.
Adios Amigo


Może spotkamy się kiedyś na wspólnym biegu na niebieskich połoninach.





31.03.2012

Biegowo - Życiowo

Rozmawiając z różnymi biegaczami, czytając dyskusje na forach internetowych i przeglądając branżowe czasopisma, dochodzę do wniosku, że chyba każdy Biegacz - amator czy profesjonalista ma swój Bieg Życia.
O takim właśnie Biegu będzie ten wpis.

Przygotowywał się długo, zbierał siły, odpowiednio się odżywiał, trenował i z dnia na dzień moment jego debiutu stawał się coraz bliższy. Nie wiedział jednak, kiedy wystartować. Wiedział jedynie, że gdzieś w głębi siebie samego poczuje zew, że odezwie się w nim Dzikie Serce i rozpocznie bieg...
W końcu nadszedł ten dzień! Jakże się cieszył i jaka rozpierała go radość. Wiedział, że jest gotów! To był Jego czas, Jego start... w wielką niewiadomą. Kiedy stanął na linii startu, nie wiedział jeszcze czy czeka go sprint czy długi dystans. Właściwie w tym momencie zdał sobie sprawę z tego, że nie zdecydował, jak długo chce biec :) Wiedział tylko, że chce zacząć i że musi dotrzeć do mety.

START!!! Czuł, że musi zacząć powoli, że musi oszczędzać siły, bo w każdej chwili poranna przebieżka, może przeistoczyć się w bieg na miarę ultramaratonu. Przypomniał sobie, że kiedy się przygotowywał, usłyszał gdzieś (jakiś znajomy głos), żeby biec spokojnie, lekko, płynnnie, a wtedy szybko pojawi się samo. Więc zaczął spokojnie, i biegł tak przez pewien czas. Nawet poczuł, że skończy za moment, ale... Ale zwolnił, chciał przeczekać, odpocząć. Doszedł do pewnego momentu i... I właściwie sam nie wiedząc dlaczego, postanowił zwolnić. Zajęło mu to dłuższą chwilę, ale zrozumiał, że nie ma już odwrotu, że jeśli zrobił pierwszy krok, to muszą byc kolejne. I choć wiedział, że czeka go trudna droga, to podjął wyzwanie. Zrozumiał, że nie może narzekać, że to droga pod górę, skoro wybrał wyprawę na szczyt. Ochłonął, zebrał siły i ruszył przed siebie.
I wtedy przypomniał sobie, że w tej wyprawie nie jest sam! Przecież była jeszcze ONA! :) Wiedział, że mu pomoże, a Ona wiedziała, że On pomoże jej. Więc od tego momentu ruszyli w dalszą drogę dalej. Biegli, odpoczywali, potem znów biegli i przechodzili do marszu. Czasem szybciej, chwilami wolniej, jednak parli do przodu, do upragnionej i długo oczekiwanej mety.
I wreszcie finisz - ostatnia prosta. Wiedzili, że teraz mogą góry przenosić. Przypomnieli sobie wspólne miesiące treningu, radości, trudne chwile, obawy. Wiedzieli, że do mety dobiegną Razem, ale od momentu jej przekroczenia wszystko będzie inne. Każde z nich będzie już biec samo, ale w zasięgu wzroku drugiego. Ale dość rozmyślań, to wszystko będzie za chwilę, potem. A teraz...
A teraz dobiegnijmy do mety, przekroczmy ją Razem. Jeszcze chwila, jeszcze jeden duuuży krok, potem następny, kolejny, moment odpoczynku i...
JEEEEST! Udało się, dotarli :) Dokonali tego. Radość, łzy, zachwyt, wspólne chwile na mecie.

Tak, pięknie było ich obserować, pięknie było patrzeć jak biegną. A wcześniej obserwować ich wspólne przygotowania. Dziękuję :)

Po 9 miesiącach wspólnych treningów, dniu pełnym napięcia, i kilku godzinach wysiłku na miarę herosów, we wtorek o godz. 0.05 Nasz Syn Piotrek stanał na mecie swego Biegu Życia. GRATULACJE!

Dziękuję raz jeszcze Mojej Dzielnej Żonie i Jemu, za RADOŚĆ uczestnictwa w tym Cudzie.

Od tego momentu pobiegniemy już Razem - Żona, ja i nasze Pociechy: Jasiek, Hania i Piotrek.

Do zobaczenia na różnych biegowych i życiowych ścieżkach...

P.S. O to Nasz dzielny Chłopak

17.01.2012

Z Nowym Rokiem - nowym krokiem

Na początku chciałbym życzyć wszystkim obecnym i nowym Czytelnikom bloga dobrego, pełnego radości i pięknych przeżyć 2012 roku :)

A z Nowym Rokiem kilka zmian.
Blog powstał ponad rok temu, więc uznałem, że czas na drobne poprawki. Po pierwsze - zmienia się szata graficzna (mam nadzieję, że się spodoba).
Przeglądając poprzednie wpisy, doszedłem do wniosku, że odbiegam trochę od typowego blogera, nie mówiąc już o biegającym blogerze. Przeglądając blogi innych biegaczy, zorientowałem się, że co chwila pojawia się nowy wpis, dokumentujący kolejne wyprawy, pobite rekordy i niesamowite przygody na biegowym i nie tylko szlaku. Częstotliwość wpisów też lepsza, niż u mnie. Jednak cel bloga był inny - miał relacjonować przygotowania i start w Biegu Rzeźnika. I ten cel został osiągnięty, choć meta w Bieszczadach nie. Ale o tym, też już pisałem...

Chciałbym jednak kontynuować wpisy i dzielić się z Czytelnikami, tym co dla mnie ważne (nie tylko "biegowo"). Pojawią się pewnie relacje z treningów, plany na najbliższy czas, ale też różne przemyślenia dotyczące spraw wszelakich. Mam nadzieję, że nie zanudzę Czytelników. Postaram się również częściej zamieszczać wpisy - nie, nie; to nie żadne postanowienia noworoczne :)

Mam nadzieję, że wspólnie z Czytelnikami uda się stworzyć coś fajnego. Zapraszam do lektury i komentowania, wymiany doświadczeń i dzielenia się Pasją.

A kolejny post już niebawem...

14.01.2012

Zaległości

Ten tekst miał się ukazać jeszcze w listopadzie, ale z przyczyn technicznych okazało się to niemożliwe.
Zamieszczam go jednak dziś, bo nie traci na aktualności - nie zmieniam też tytułu:

Powrót – W.I.N.

            Poprzedni post zamieściłem jakiś czas temu i dotyczył spraw sprzed pół roku. Zapewne dla wielu odwiedzających tę stronę, jak i dla wprawionych blogerów, taka rzadka aktywność może dziwić. Cóż... Rzeczywiście, w poprzednim półroczy moje wpisy były częstsze i coś się działo. Jednak w poprzednim poście – gdzieś między wierszami – zasugerowałem, że muszę odpocząć.
Jednak, z sympatii dla Czytelników i w ramach streszczenia, wkleję kilka zdań o tym, co działo się od przebiegnięcia „setki” do dziś (oczywiście w temacie biegania).

            Po zakończonym biegu wróciłem do domu szczęśliwy, ale też nieźle zgoniony :). Pierwszy tydzień minął na wewnętrznym świętowaniu sukcesu i leczeniu odparzeń stóp. (Oj, jakie to było nieprzyjemne). Nie będę wdawał się w szczegóły (to nie jest strona dla łowców mocnych wrażeń ani pamiętnik medyka sądowego), ale każdy, kto miał to szczęście choć raz przebiec dystans ultra, wie o czym mówię :)
A później – zasłużony odpoczynek. Dwa miesiące bez biegania, diet, czasów, zakresów treningowych i innych przyjemności, które Tygryski lubią najbardziej. W końcu jednak przyszedł czas, aby wziąć się do roboty. Tym bardziej, że wskazania na wadze troszeczkę mnie zaniepokoiły. Okazało się, że o wiele łatwiej zrzucić zbędne kilogramy, niż utrzymać wagę (Ale odkrycie! ;>)
Poza tym zacząłem tęsknić za bieganiem (nie wierzę, że przyznałem się do tego publicznie) i trzeba było pomyśleć, co dalej. Najbliższą planowaną imprezą był maraton w Poznaniu. To miało być zakończenie sezonu.
            Do tematu podszedłem bardzo „lajtowo” :) Zresztą nie było za bardzo innej możliwości, bo nazbierane nadprogramowe kilogramy dawały o sobie znać. Ale „nic to” i  trzeba robić swoje.
Mieliśmy biec z Maciejem. Bardziej towarzysko, niż dla czasu i bicia rekordów.
Tak też wyszło. Nie będę się rozwodził i szczegółowo opisywał każdego kilometra biegu. Przebiegliśmy i już. A czas – nie przejmowałem się nim zupełnie. Dużo ponad 4h, ale jak pisałem, nie to było celem.
Efekt relaksacyjno – towarzyski został osiągnięty, co więcej „biegowe Polaków rozmowy” okazały się bardzo owocne. (To kolejny dowód na to, że mózg lepiej pracuje podczas wysiłku). Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie wymyślili czegoś szalonego na przyszły rok, więc...
            ...więc padł pomysł, aby w przyszłym roku wystartować w sztafecie Iron Man. W tym wypadku do tanga trzeba trojga, ale trzeciego członka zespołu znaleźliśmy bardzo szybko (o pomyśle został – a właściwie została – poinformowana jeszcze z trasy maratonu). Plan wygląda tak: Maciej płynie (3,8 km), Kasia – znana z tego, że ze złamaną kością łódkową ukończyła tegoroczny półmaraton w Poznaniu, a w wakacje przejechała na rowerze wzdłuż południowej granicy Polski – jedzie (180 km), a ja biegnę (42,195 km). Podoba się? :) Nam tak.
Teraz tylko pozostało uzgodnić szczegóły, ustalić założenia i wziąć się do roboty.

            Ja swoją robotę zacząłem 2 tygodnie po maratonie. Choć kolejny raz  w tym roku odpoczywałem od biegania, wziąłem się za trening ogólnorozwojowy. To może paradoks, ale skupiając się do tej pory wyłącznie na bieganiu, czułem się trochę zastany.
„A co z bieganiem?” - ktoś zapyta. Zgodnie z planem powróciłem do treningów trzy dni temu. Na razie ze spokojem, ale konsekwentnie.

            Czy coś jeszcze? Tak, mam jeszcze parę pomysłów na przyszły rok, ale na razie zostawiam je dla siebie. Muszę je przemyśleć, ocenić ich realność i dostępność, a także nałożyć na obowiązki domowe i zawodowe. Myślę, że coś się wyklaruje i na pewno dam znać. Szczególnie jeden pomysł  bardzo mnie korci, ale... No właśnie. Na razie pozostaje w „biegowej zamrażarce” :)

            I na koniec jeszcze małe wyjaśnienie do użytego w tytule skrótu. „W.I.N.” - cóż to takiego? Zaczęło się od lektury książki Michael'a Phelps'a „Bez granic” (jeśli ktoś nie kojarzy: to amerykański pływak, który na olimpiadzie w Pekinie w 2008 roku zdobył 8 złotych medali). Ta książka to kolejny motywator do treningów. Jeśli ktoś jeszcze ma wątpliwości jak ten Gość tego dokonał i czy zrobił to uczciwie – polecam książkę.
A W.I.N.? To hasło stworzone przez trenera Phelps'a: W.I.N. - Win! What's Important Now? Zwyciężaj! Co jest teraz ważne?
            To dobre hasło. W mojej ocenie, nie tylko dla sportowców. Chcesz zwyciężać? (jako biegacz, pływak, kolarz, Człowiek, Mąż, Ojciec, Żona, Matka, etc.) Zastanów się: „Co jest teraz WAŻNE?”