"Poza najdalej wysuniętym bastionem zmęczenia i bólu odkryjemy pokłady mocy i ukojenia, o jakie siebie samych nie podejrzewaliśmy; źródła obfite i nienapoczęte, ponieważ nigdyśmy wcześniej się do nich nie przebili" (William James/Scott Jurek)

31.12.2013

Noworocznie

Moi Drodzy Euforowicze!

Wieczór i noc przejścia starego roku w nowy sprzyja wspomnieniom i snuciom planów na przyszłość. Na to jeszcze przyjdzie czas...

Tymczasem w ten ostatni wieczór 2013 roku, dziękując wszystkim stałym Czytelnikom (a także wpadającym tu od czasu do czasu) za miniony czas, życzę w 2014 roku samych udanych startów, inspirujących treningów i sukcesów w każdej walce, także tej najważniejszej - z samym sobą :)
NAJLEPSZEGO!!

I pamiętajcie:

"The world ain't all sunshine and rainbows. It's a very mean and nasty place... and I don´t care how tough you are, it will beat you to your knees and keep you there permanently, if you let it. You, me or nobody, is gonna hit as hard as life. But ain't about how hard you hit... It's about how hard you can get hit, and keep moving forward... how much you can take, and keep moving forward. That´s how winning is done. Now, if you know what you worth, go out and get what you worth. But you gotta be willing to take the hits. And not pointing fingers saying: You ain´t what you wanna be because of him or her or anybody. Cowards do that and that ain´t you! You´re better than that"
- Rocky Balboa








24.12.2013

Świątecznie

Drodzy Biegacze, Sympatycy bloga!

Zanim jeszcze zasiądziemy do wigilijnych stołów chciałem złożyć Wam życzenia.



"Kiedy tam przebywali, nadszedł dla Maryi czas rozwiązania. Porodziła swego pierworodnego Syna, owinęła Go w pieluszki i położyła w żłobie, gdyż nie było dla nich miejsca w gospodzie." /Łk 2, 6-7/
 


 

Niech ten świąteczny czas będzie okazją do rodzinnych spotkań, napełniania się radością, dobrem i pokojem. Życzę odnalezienia nadziei, która dodaje sił i uskrzydla.

Niech da okazję do zatrzymania w codziennej bieganinie, pozwoli spojrzeć trochę z boku, 
ale też w głąb siebie.

Niech wyciszy niepotrzebne emocje, przyniesie pokój. Niech betlejemskie światło rozjaśni wszelkie mroki i oświetla każdy dzień.

To tak życiowo - duchowo, a biegowo: niech Święta będą chwilą wytchnienia od codziennej, wytężonej pracy. Dajcie sobie trochę luzu i cieszcie się obfitością polskiej świątecznej kuchni. Ale zaraz potem zabierajcie się ochoczo do roboty, bo po Świętach tylko bombki powinny pozostać okrągłe :)

Najlepszego!
Krzysiek

23.11.2013

Euforia biegacza czyli tak naprawdę co?!

Pomyślałem, że na blogu nie pojawiło się jeszcze wyjaśnienie jego nazwy. Pewnie od tego należałoby zacząć, ale jakoś wcześniej o tym nie myślałem. A że w mojej głowie pojawił się pomysł na stworzenie Akademii Biegacza Amatora (Pomysł jeszcze do końca nie zmaterializowany, ale w założeniach Akademia ma być miejscem, gdzie pojawiać się będą wpisy dotyczące biegania i pokrewnych tematów o lekkim zabarwieniem naukowym. Więcej informacji na FB), proponuję zacząć od odpowiedzi na pytanie: "Czym jest tytułowa "euforia biegacza"?"

Za wszystko odpowiada endorfina czyli naturalny, endogenny (wytwarzany przez organizm) opioid (Sarah Willett: Runner's High)
Jak to się wszystko zaczęło?
Otóż endorfina została odkryta w latach 70 - tych XX w. w dwóch niezależnych ośrodkach badawczych (USA i Szkocja). Naukowcy odkryli, że w mózgach wielu kręgowców, (a więc i ludzi) istnieją receptory, wiążące substancje takie jak np. morfina. To była cenna wskazówka, która pozwoliła trafić po nitce do kłębka. Badacze domyślali się, że musi istnieć jakiś naturalny odpowiednik morfiny pasujący do tych receptorów. W przeciwnym razie po co byśmy je w ogóle mieli? I w ten sposób odkryto endorfinę, naturalny odpowiednik morfiny.
(Ciekawe, że badania naukowe i odkrycie endorfiny pojawiło się wtedy, gdy w Stanach Zjednoczonych pojawiła się moda na bieganie).

Teraz mały przerywnik biologiczno - fizjologiczny :) 

Endorfina moduluje pracę wielu neuronów, ale nie jest neuroprzekaźnikiem. To hormon należący do grupy endogenicznych opioidów polipeptydowych. Ponieważ zbudowana jest z długich łańcuchów aminokwasów, strukturą przypomina białka, choć jest od nich mniejsza.
Znamy co najmniej 20 różnych typów endorfin. Badania sugerują, że odpowiedzialna za uczucie euforii u biegaczy jest beta-endorfina, gdyż to właśnie endorfiny tego typu mają najsilniejszy wpływ na organizm człowieka podczas wysiłku fizycznego.


Jak działa to "cudo"? 

Endorfiny są produkowane w przysadce mózgowej oraz w podwzgórzu mózgowym u większości kręgowców. Produkcja i rozprowadzenie hormonu związane są ze zjawiskiem stresu. Dotyczy to także stresu, który towarzyszy wysiłkowi fizycznemu. (Stres rozumiemy tutaj jako "odczucie" organizmu na dyskomfort z tym wysiłkiem związany).
Zgodnie z tym poglądem endorfiny są wydzielane w mózgu ćwiczącej osoby podczas długotrwałego, ciągłego wysiłku fizycznego z intensywnością na poziomie od umiarkowanego do wysokiego, kiedy oddychanie jest utrudnione. Moment wystąpienia efektu odpowiada czasowi, po którym mięśnie zużywają cały glikogen w nich zmagazynowany. Po upływie ok. 45-60 minut podczas wysiłku następuje moment przejścia z oddychania aerobowego (tlenowego) na anaerobowe (beztlenowe), kiedy to powstaje tzw. dług tlenowy. Niedotlenienie wywołuje stres organizmu, co z kolei może powodować silne wydzielanie endorfin.
Podczas krótszych, intensywnych ćwiczeń również są wydzielane endorfiny, jednakże w ilościach niemierzalnych, uwolnienie endorfin przygotowuje organizm na dalszy wysiłek fizyczny.

Co dzieje się dalej?

Pisałem, że produkcja endorfiny wywołuje emocjonalną reakcję na stres, objawiającą się poprawą nastroju oraz zwiększeniem wytrzymałości i odporności organizmu na ból. To właśnie umożliwia dalszy wysiłek, który w normalnych warunkach nie mógłby być kontynuowany. Subiektywnie opisujemy to przejęciem przez umysł kontroli nad ciałem - "głowa rządzi".

Podsumowując - endorfina, jako wewnętrzny narkotyk powoduje stan podobny do odurzenia narkotycznego zwanego "hajem". Jej powinowatość do receptorów opioidowych działa przeciwbólowo i euforycznie. Dlatego też wielu biegaczy czuje swoiste upojenie po kilkudziesięciu minutach biegania i ma poczucie, że nie może się zatrzymać.
Ale uwaga - podobnie jak w przypadku nielegalnych substancji odurzających, można uzaleznić się od tego stanu. Znane są przecież przypadki uzależnienia się od wysiłku fizycznego powodujące szkody fizyczne i psychiczne.

Podobne działanie endorfin możemy uzyskać podczas:

- walki,
- porodu,
- śmiechu,
- jedzenia czekolady i pikantnych potraw,
- seksu.

Ale... Część badaczy podważa teorię endorfinową uznając ją za efekt placebo. W latach 80 - tych przeprowadzono badania, w których grupie biegaczy podano substancję hamującą działanie endorfin i okazało się, że wystąpiły u nich te same pozytywne efekty, co w grupie, której takiej hamującej substancji nie podano. Co więcej, badania przeprowadzone w Royal Perth Hospital u 8 biegaczy po ukończeniu ultramaratonu nie wykazały wzrostu poziomu beta-endorfiny powyżej normalnego poziomu. (RG Pestell, DM Hurley, R Vandongen: Biochemical and hormonal changes during a 1000 km ultramarathon. Clinical and Experimental Pharmacology and Physiology, May 1989) 

Jeśli nie endorfiny, to co?

W 2001 roku, badacze z Nottingham Trent University (Daniel J. DeNoon: Is 'Runners' High' a Cure for Depression? WebMD Medical News, September 2001) wysunęli teorię, że za powstawanie euforii odpowiedzialna jest inna substancja wytwarzana przez nasz organizm - fenyloetyloamina, blisko spokrewniona z amfetaminą. U wszystkich badanych stwierdzono podwyższony poziom tej substnacji po zakończeniu wysiłku. Wzrost był proporcjonalny do długości i intensywności wykonywanych ćwiczeń.
Faktem jest również, że osoby cierpiące na depresję mają niski poziom fenyloetyloaminy i to tłumaczy, dlaczego aktywność fizyczna jest naturalnym środkiem antydepresyjnym. Po podaniu fenyloetyloaminy u większości chorych na depresję następuje szybka doraźna poprawa nastroju (w ciągu około 30 minut).
A najnowsza teoria, utworzona przez badaczy z Georgia Insitute of Technology oraz Uniwersytetu Kalifornijskiego mówi, że za wszystko odpowiedzialne są kannabinoidy (Research Locates Source of Runner's High Experienced by Athletes The Georgia Institute of Technology, January 2004).              A dokładnie anandamid (występuje w niewielkich ilościach w czekoladzie - o czekoladziebyło wyżej, więc chyba coś w tym jest). Ma on podobne działanie do THC (tetrahydrokannabinol), substancji psychoaktywnej zawartej w marihuanie. Naukowcy doszli do wniosku, że ból mięśni i długotrwały stres fizyczny prowadzi do aktywacji układu endokannabinoidowego, który wywołuje u sportowców odurzenie i tym samym stan euforii. Aktywację kannabinoidów można osiągnąć nie tylko podczas wysiłku fizycznego, ale także poprzez masaż (co tłumaczyłoby zresztą jego relaksujący i odprężający nie tylko ciało efekt).

Podsumowując można stwierdzić, że opisywany w różnoraki sposób stasn euforii pojawia się na skutek reakcji chemicznych zachodzących w naszym ciele. Niezależnie czy będziemy zwolennikami teorii endorfinowej, fenyloetyloaminowej czy kannobioidowej, fakt pozostaje faktem - wysiłek fizyczny (w tym bieganie oczywiście) znacznie poprawia nasz nastrój i wprawia w stan miłego upojenia. Na każdego z nas reakcje chemiczne organizmu będą wpływały inaczej, jednak nie podlega dyskusji, że warto skorzystać z dobrodziejstw, jakimi obdarzyła nas natura :)
Zresztą, jeśli ktokolwiek choć raz poczuł ten przemiły stan, będzie chciał do niego powracać, czego wszystkim Czytelnikom życzę.

Mam nadzieję, że nie zanudziłem długością wpisu, ani mnogością pojęć medycznych :) A ponieważ każda Akademia poza wykładami proponuje zajęcia praktyczne, zapraszam na trening, by wykorzystać wiedzę, a teorię przekuć w praktykę.

W kolejnym odcinku Akademii słów kilka o tym, jak zacząć biegać...







4.11.2013

Bieganie - Reaktywacja

Hej :D

Dawno mnie tu nie było i jest co nadrabiać. Jednak nie będę rozwodził się na temat tego, co wydarzyło się (lub nie wydarzyło) od ostatniego wpisu. Wspomnę tylko, że różne zawirowania spowodowały, że planowany start w Biegu Siedmiu Dolin się nie odbył, a motywacja do biegania znacznie spadła (mniej więcej do poziomu depresji holenderskiej). I tak do wczoraj - bryndza, brak chęci, zero radości z biegania, ogólny "tumiwisizm" treningowy, bez celu i na samym dnie czarnej dziury. A do tego jeszcze nawet rower odmówił współpracy - złamana tylna oś wyłączyła mnie na dłużej nawet z tak trywialnej aktywności jak jazda do pracy...
Podjąłem nawet kilka prób powrotu do regularnych treningów, ale nic z tego nie wyszło :(

I w końcu - przełamałem się. I powoli, powoli zacząłem układać w głowie plany biegowe. Zwoje mózgowe prostowały się i zwijały z prędkością światła, głowa pełna była pomysłów. Z pomocą przyszła ponowna lektura kilku artykułów w "Bieganiu" i rozmowy z kolegami biegaczami (szczególne "Dzięki" dla Ariela i Marka). To jeszcze nie czas i miejsce, żeby szczegółowo przedstawić plany na przyszły rok; uchylę tylko rąbka tajemnicy, że są biegi płaskie i górskie, periodyzacja treningu, krótsze dystanse jako forma przygotowania do innych startów... Ogólnie rzecz ujmując doszedłem do wniosku, że sukces ma wielu ojców (a w tym przypadku środków treningowych) i czas najwyższy po 5 (sic!) latach biegania podejść do sprawy całościowo.

Ale w sumie nie o tym chciałem pisać, więc zawracam i konkretnie.
Wczoraj brałem udział w pierwszym biegu z cyklu Grand Prix Poznania Z biegiem natury. Dystans: 5 km wokół Jeziora Rusałka. Na bieg jechałem z mieszanymi uczuciami - z jednej strony zupełny luz psychiczne i żadnego napinania na wynik, z drugiej chęć powalczenia i naładowania akumulatorów.
Ostatecznie stanąłem w strefie poniżej 23 minut, zakładając, że nie ma co się przeciskać z samego końca do przodu, a jak wyjdzie poniżej 25 to będzie dobrze.
No i ruszyliśmy. Pierwsze kilkadziesiąt metrów wystarczyło, żeby w głowie coś się przełączyło i przeszedłem w tryb ścigania. Niesamowite, ale zacząłem przeć do przodu jak mały parowóz, zostawiając za sobą kolejnych biegaczy. To tylko podkręciło moje emocje, wyłączyło myślenie o ewentualnym zmęczeniu i dało kopa do dalszego napierania :D. I tak mijałem następne osoby, przesuwałem się do przodu, wprost łykając kolejne metry. Na 3 km wiedziałem, że już nie odpuszczę i choćby nie wiem co - pocisnę do końca. Po minięciu znacznika 4 km dałem radę jeszcze trochę podkręcić tempo, a na ostatnich metrach przebierałem nóżkami, jak solistki w "Jeziorze łabędzim". Ostatecznie wbiegłem na metę, gdy zegar wskazywał 22 min 5 s. Na moim zegarku - 22:10. Dziś sprawdziłem wyniki: czas netto 22:02 czyli 4:26/km i 201 miejsce w kategorii OPEN na 776 osób, które ukończyły bieg.
Jednym słowem - SUKCES. Ogromna radość, niedowierzanie na mecie. Nie spodziewałem się takiego wyniku, biorąc pod uwagę 3 biegowo jałowe miesiące, wzrost wagi, spadek formy i nocny dyżur przed biegiem. Połączenie tych wszystkich elementów sprawiło, że złapałem wiatr w żagle, odnalazłem motywację a przede wszystkim zagubioną radość z biegania!! Poza tym - był to mój pierwszy sukces od dłuższego czasu. Sukces w ogóle - nie tylko biegowo. W końcu coś się udało i sprawiło mi to wiele radości. Potrzebowałem tego impulsu, żeby ruszyć do przodu.
Teraz mając się o co zaczepić, mogę poruszyć ziemię (parafrazując Archimedesa). Czekam z niecierpliwością na kolejny start, który już 30 listopada. Ponieważ znów będę po dyżurze, szykują się duże emocje.

A tak wygląda euforia na mecie:


P.S. Aniu, dziękuję za zdjęcia

6.08.2013

O biegowej sinusoidzie, plaży i śladach na piasku.

Witam! :) Po dwutygodniowej nieobecności uzbierało się w głowie trochę myśli, więc mam nadzieję, że uda mi się je wszystkie logicznie złożyć i zamienić w składny tekst.

Na początek o biegowej sinusoidzie (albo o "efekcie odbicia"). Kiedy poprzedni wpis kończyłem słowami o planowanym kolejnym tygodniu i  ponad 50 km treningu, nie sądziłem, że nastąpi tak szybka weryfikacja założeń. Ale tak to już jest, że czasem człowiek sobie coś zaplanuje a wychodzi zupełnie inaczej. I nie będę się tłumaczył, ani usprawiedliwiał, dlaczego tak wyszło, że nie wyszło. Nie, po prostu - nie zawsze się udaje (mimo szczerych chęci). Oczywiście dociekliwy Czytelnik mógłby stwierdzić, że szybko zarzuciłem hasło ze zdjęcia w poprzednim poście. Jasne! :) Ale ten sam Czytelnik może odpowiedzieć sobie, ile on zrobił w kwestii treningowej w ostatnim czasie ;) (taka mała nutka ironii). Ale jeśli już drążyć temat i doszukiwać się przyczyn niezrealizowania założeń treningowych, to myślę, że doszło do klasycznego "efektu odbicia" - po mocnym poprzednim tygodniu wahadło wychyliło się w drugą stronę. Może organizm dał delikatnie znać, że mocne trenowanie w połączeniu z zapracowanym tygodniem i nieodespanymi nocnymi dyżurami nie zawsze idzie w parze. I choć poprzednio udało się z tej machiny, którą jest mój organizm co nieco wycisnąć, to jednak odległe skutki w postaci zmęczenia zrobiły swoje. Poza aspektami fizjologiczno - sportowymi dochodzi do tego jeszcze natłok obowiązków różnych, które zabrały sporą część godzin na trening. Mimo wszystko, nie mam powodów do narzekań - środowe 40 km na rowerze to całkiem nieźle jak na jeden dzień, a w połączeniu z pozostałymi treningami i dojazdami do pracy i tak wyszło w sumie 66 km :) Więc jakby nie patrzeć - 50 km osiągnięte z nadwyżką.
A patrząc na to wszytko od strony filozoficzno - życiowej: "Jakie to ma znaczenie?" Przecież tygodniowy kilometraż nie definiuje mnie jako człowieka. Jest pewnym dodatkiem do tego kim jestem. Bo udało mi się zrobić w tym "nieudanym" biegowo tygodniu wiele innych, pożytecznych rzeczy (np. wraz z narzeczonym szwagierki przerobiłem szafę na garderobę i powiesiłem całkiem zgrabne półeczki na ciuszki). Podsumowując - bieganie nie określa bytu. To, że biegam nie sprawia, że jestem lepszy lub gorszy. Po prostu czasem trzeba przedefiniować priorytety (co ostatnio w różnych dziedzinach mi się zdarza). Ale dość już tych rozważań wędrownego grajka, bo czas opowiedzieć o tym, do czego służy plaża...

... bo niekoniecznie do modnego ostatnio w różnych kręgach "plażingu" czy "smażingu" (swoją drogą jak te neologizmy i zapożyczenia drażnią ucho). Ale po kolei. Kilka dni poprzedniego tygodnia było mi dane spędzić z rodziną i znajomymi nad morzem. I choć to urlop, to sprzęt biegowy znalazł się na liście rzeczy do zapakowania, a trening był oczywisty na długo przed wyjazdem. Po prostu wiedziałem, że muszę pobiegać po plaży - najlepiej na boso. Zresztą bieganie brzegiem morza już dawno kołatało mi się po głowie - jakiś taki wewnętrzny imperatyw.
Takie bieganie w jakimś sensie kojarzy mi się z naturalnością, wolnością. Z bieganiem dla samej przyjemności biegania, tak to widziałem i tak chciałem to zrealizować. (Może wpływ na mój wizerunek biegania po plaży mieli bohaterowie "Urodzonych biegaczy" - Jenn  i Billy? - nie chcę się rozpisywać, zainteresowanych ich wyczynami odsyłam do książki). W ramach tej wolności nie skupiałem się nawet na konkretach - ile biegnę, w jakim czasie, tempie itd. Z pomocą przyszedł mi zegarek, który 2. lub 3. dnia urlopu odmówił współpracy z powodu wyczerpania baterii :)
Pierwszy trening nie był typowo plażowy. Wyciągnąłem do biegania znajomego – Michała, którego namówiłem, żeby odkurzył biegowe buty i zabrał je ze sobą nad morze. Pobiegliśmy sobie spokojnie kilometr po poranne zakupy, wróciliśmy, a potem zrobiłem jeszcze kilka interwałów. Przy okazji tej krótkiej przebieżki przypomniałem sobie, że bieganie z drugą osobą jest bardzo ciekawym doświadczeniem. Pozwala porozmawiać (o ile tempo biegu też pozwala :), ale nasze było jak najbardziej konwersacyjne), a rozmowy bywają niezmiernie ciekawe. Michał np. jest zagorzałym fanem fotografii mobilnej (czyli wykonywania i obróbki zdjęć wyłącznie z użyciem telefonu komórkowego). A że jest w tym naprawdę dobry, to rozmowa była arcyciekawa. (Zresztą fotografia mobilna powróci na plaży). I tak spokojnie minął pierwszy urlopowy trening.
W kolejnym dniu postanowiłem być już całkiem zakręcony (jak to moja Żona ładnie z angielskiego określiła "freak") na plażowe bieganie. Rano wyszedłem boso z naszego domku i rozpocząłem bieg w kierunku plaży. 500 m asfaltowo - leśnych ścieżek i wbiegłem na plażę....

Świetne uczucie - biec boso brzegiem morza. Mokry piasek pod stopami, fale od czasu do czasu łaskoczą w paluchy, po jednej stronie plaża i wydmy, po drugiej woda po horyzont, przede mną przestrzeń, za mną problemy i codzienność a ponad głową wirują mewy (jeszcze bardziej wolne, niż ja). Nie myliłem się zakładając, że w takim bieganiu jest swoboda i wolność :) Nic mnie nie ogranicza, czuję, jak palce delikatnie zatapiają się w mokrym piasku, żeby za chwilę dać mi swobodne odbicie i ponieść do przodu. Nie myślałem, że biegnąc boso, można biec tak szybko i swobodnie. Rozumiem entuzjastów biegania naturalnego (mam nadzieję, że przyjdzie czas, kiedy w pełni przestawię się na taki styl - niekoniecznie codziennie boso, ale w odpowiednich minimalistycznych butkach). Trochę pobiegałem, potem wskoczyłem do morza, żeby zmierzyć się z falami - oj, a były całkiem, całkiem. Orzeźwienie i droga powrotna. I znów piasek pod nogami, wiatr, szum fal i radość.

A kolejny plażowy trening zrealizowałem z Michałem. Tym razem pobiegliśmy w butach i bardziej po piasku, niż przy brzegu. Od razu dało się wyczuć różnicę - stopy walczące z piachem, rozjeżdżający się krok. Zdecydowanie bardziej odpowiadał mi poprzedni trening, więc w dalszej części treningu i w drodze powrotnej i tak zdjąłem buty :) Po chwili wspólnego biegania, każdy z nas oddał się swojej pasji - Michał robił zdjęcia, a ja biegałem. I tak z połączenia dwóch pasji zrobiła się sesja z wariacją na temat plażowego biegania. (Michał dzięki za fotki :) Czekam na efekty i zdjęcia). Przy tej okazji zrobiłem też trochę interwałów (naprawdę nie przypuszczałem, że zrzucenie butów daje takie przyspieszenie!) A jaką przyjemność daje sprint na styku piasku i fal, kiedy stopy rozbryzgują wodę... Bezcenne :D

I tak zakończyły się trzy nadmorskie treningi. Trochę szybkości, trochę siły biegowej, a przede wszystkim niczym nieograniczona przyjemność biegania! Do tego spotkanie z drugim Człowiekiem i samym sobą - co bardzo cenne.

Podsumowując... urlopowe pięć dni pozwoliło mi odpocząć. Mogłem wszytko pozostawić tu, w Poznaniu i cieszyć się czasem z Rodziną i Znajomymi, odkryć na nowo radość ojcostwa, uwolnić się od zegarka i telefonu, cieszyć się bieganiem, obcować z naturą.
Nie myślałem, że te kilka dni da mi aż tyle. Dziękuję Mojej Żonie, Dzieciakom, Michałowi i jego Rodzince :)

A, i jeszcze o śladach na piasku... Cóż na koniec znowu trochę filozoficznie. Kiedy patrzyłem, jak ślady na piasku znikają zabierane przez fale, to uświadomiłem sobie, że przemijanie jest naturalną konsekwencją życia. I tak, jak morze zabiera z piasku odciski naszych stóp, tak my też jesteśmy tu tylko chwilę. Myślę, że warto uczynić wszystko, żeby tych śladów było jak najwięcej, a jednocześnie, by te życiowe były bardziej trwałe - oby inni mogli po nich (po nas) kroczyć. Pozostawmy trwały ślad po sobie... Bo "naśladować" to iść po czyichś śladach. 
Z drugiej strony - nie warto gonić za tym, co chwilowe, co przeminie. Jak ślady stóp i zamki na piasku.

P.S. Żeby nie pozostawiać Cię, Drogi Czytelniku w zadumie i filozoficznych rozważaniach, na sam koniec jeszcze krótki film. 
Wspominałem wprawdzie o "Urodzonych biegaczach", ale chyba faktycznie to "chodziło" za mną, kiedy myślałem o bieganiu po plaży:





22.07.2013

Łomatko! Minął tydzień :)

Miło robić takie wpisy. Pełne entuzjazmu, radości. Bez marudzenia, smęcenia. Ostatni tydzień przyniósł wiele dobrego w kwestii treningów (choć nie tylko). Ale ponieważ blog jest biegowy, to podzielę się z Wami radością biegania.

To naprawdę miłe uczucie, odkryć na nowo radość w bieganiu i treningach! :) Miałem z tym ostatnio problem i przyznam, że nie chciało wychodzić mi się na treningi, biegać, ćwiczyć. Ogólnie - brakowało mi motywacji, chęci i nie znajdowałem w tym wszystkim dawnej radości.
Jednak nastąpił mały przełom i nagle - nie wiadomo skąd (pewnie z nienacka) - pojawił się przypływ biegowej mocy. Pewnie gdzieś tam, w głowie, w końcu zapaliła się lampka i czerwony napis: "Krynica sama się nie pobiegnie!" I choć start nie zależy tylko od poziomu wytrenowania, to jednak bez treningu na pewno będzie lipa. (Dla niezorientowanych przypomnę, że planuję start w Biegu Siedmiu Dolin)
I tak od początku tygodnia treningi szły jak po sznurku :)
W poniedziałek: trening ogólny (pompki, brzuszki, przysiady); we wtorek: 10 km w Lasku Marcelińskim (nowe odkrycie, jeśli chodzi o teren do trenowania; piękne okoliczności przyrody, dwie dobrze oznaczone i ciekawe pętlę - 4,12 km i 2,45 km, każda zakończona sympatyczną górką, zapach lasu i w ogóle - biegowe "Ach!" i "Och!") - dobry trening, jednocześnie pokazujący, że czasy w trailu są wolniejsze od tych asfaltowych. Godzina biegani po lesie i uśmiech przez cały dzień. W środę trening ogólny ze sztangą, czwartek: podbiegi na marcelinskiej górce. Była MOC! Piątunio znowu na siłowo, a w niedzielę: 21 km po lesie. Wrrr!! Rewelacja :)
Ach, cóż powiedzieć? Cieszę się, udało się zrealizować założenia treningowe. Tym bardziej, że poziom ogólnego zmęczenia był na poziomie HARD (kilka nocek w pracy skutecznie rozbiło system). I mimo to udało się tyle zrobić! Jestem zadowolony.
Zresztą ten tydzień wpisuje się w towarzyszące mi ostatnio hasło Navy SEALS - "Jedyny łatwy dzień był wczoraj"
A w ramach biegowych dodatków - udało się zrobić batoniki proteionowo - węglowodanowe. Przepis znalazłem TUTAJ. Trochę go zmodyfikowałem (zrobiłem bez orzechów, ale za to z wiórkami kokosowymi). Sprawdziły się - jako przekąska w ciągu dnia, przed treningiem, podczas wybiegania i po treningach. Mocne uderzenie węglowodanów a przy okazji trochę białka. (Szkoda, że już się skończyły. Będę musiał zrobić nową partię).

I do tego wszechobecny rower :) Swoją drogą zastanawiam się jak na trening biegowy przekłada się moja codzienna jazda na rowerze. Teraz to mój główny środek transportu. Jak muszę się przesiąść do komunikacji miejskiej to robi mi się gorąco.

Mam nadzieję, że rozpoczynający się właśnie tydzień będzie równie udany. W założeniu jest 50 + (km/tydzień), jak będzie zobaczymy. Jednak doświadczenia poprzedniego tygodnia nastrajają pozytywnie i ruszam do treningów z założeniem: "Nie kończę, kiedy się zmęczę. Kończę, gdy zrobię trening!"

To na koniec jeszcze nutka do treningów :)




13.07.2013

Antydepresant

Krótko na dobranoc i dzień dobry.

Na kłopoty - najlepsze bieganie! :) "Wypuść ból uszami" (cytat z "Jedz i biegaj"). I chyba tyle w temacie. Choć problemy nie znikają, to rozbieganie pozwala spojrzeć na nie z innej strony.
I jakoś tak weselej :)

17 km - 1h 26min 28s i to "COŚ" znika z głowy.

To tyle. Gdyby ktoś jeszcze pytał, co daje bieganie. Dobrze mieć taki wentyl, przez który schodzą emocje; przestrzeń i czas dla siebie.

To jeszcze "grzałeczka" na koniec!

5.07.2013

MovNat



No i w końcu się udało! Po kilku niedogranych terminowo próbach umówienia się na trening, wczoraj udało się zgrać z Karolem.

Od dłuższego czasu chodziło z mną coś nowego. Bieganie po asfalcie, ciągłe uklepywanie tych samych ścieżek - nawet jeśli przeplatane jakimiś interwałami czy tempówkami - wcześniej czy później staje się nudne i zamula człowieka. Pojawia się myśl o urozmaiceniu treningów, zaczynają się poszukiwania - "Co by tu jeszcze zrobić?". Poszukiwania z delikatną nutką dekadencji. Wspomnienia dziecięcych zabaw - wchodzenie na drzewa, taplanie się w błocie, zdarte łokcie i kolana, smak piasku w ustach. Gdzieś w środku odzywa się dzika natura i zew walki.
Właśnie jestem na takim etapie biegowej przygody. Miejskie bieganie zaczyna mnie męczyć i nudzić. Szukam nowych doświadczeń, wrażeń i wyzwań. A start w Wygasłych Wulkanach tylko rozbudził mój apetyt...
Na fali tych poszukiwań postanowiłem spróbować biegania w wersji "hardcore outdoor". Na razie bez szaleństw (toż to pierwszy trening), ale jednak z pazurem :) I tu następuje powrót do początku tego wpisu.

Wczoraj wybrałem się razem z kolegą z pracy na Cytadelę. Chciałem na własnej skórze przekonać się jak to jest pobiegać i poćwiczyć tam, gdzie jak określił Karol: "Kończy się Poznań a zaczyna Narnia". Po Cytadeli biegałem już wielokrotnie - także po tych mniej uczęszczanych ścieżkach, ale nie miałem jeszcze okazji obiec prawie całego Fortu Winiary dookoła.
Na trening dojechałem rowerem. Karol już czekał. Umówiliśmy się przy armatach pod schodami (mieszkańcy Poznania kojarzą doskonale to miejsce). I właściwie już tu rozpoczął się trening.
Pierwsze ćwiczenia - wejście z rowerem na górę (oczywiście poza konkurencją). Ale jakby nie patrzeć - wtachanie się z rowerkiem po tych majestatycznych schodach zwieńczonych cokołem (swoją drogą zastanawiam się czy nie był to celowy zabieg architektoniczny; przecież w "tamtych czasach" monumentalne budowle były bardzo popularne ;)) podbiło trochę tętno, już i tak podniesione niepewnością, jakież to treningowe atrakcje przygotował Karol.
Rower zabezpieczony i udajemy się na polankę pod Dzwonem Pokoju. Tu krótka rozgrzewka i pierwsza stacja ćwiczeniowa - 6 ćwiczeń wykonywanych przez 30 s każde. Chodzi o to, żeby uruchomić jak największą liczbę mięśni, popracować trochę w warunkach beztlenowych, podbić tętno i pobudzić metabolizm. Idzie całkiem nieźle (to ocena subiektywna, ale skoro Karol nie połamał rózgi na moich łydkach, to chyba faktycznie dawałem radę). I jakby na potwierdzenie tego, Karol dorzuca w bonusie jeszcze dwa ćwiczenia. Łyk wody i ruszamy dalej.
Teraz bieg - żeby odpocząć :) Przecinamy polanę i wpadamy na jakąś boczną ścieżkę. Trochę w górę (Karol pokrzykuje, żeby podbiegać na maksa i dynamicznie, więc przyspieszam i wydłużam krok), trochę w dół. Piach, błoto, korzenie, trawa. Asfalt przecinamy tylko w poprzek. W okolicach amfiteatru czeka nas ostry zbieg i podbieg, a potem dalej wzdłuż fosy i docieramy do kolejnej stacji ćwiczeniowej. Wita nas betonowy kloc wysokości około 60 cm, na który każdy z nas wykonuje 20 wskoków obunóż. I już śmigamy dalej. Dynamizm jest podstawą. Kolejne górki, wąskie ścieżki, trochę błota. Otaczają nas piękne okoliczności przyrody i chmary krwiożerczych komarów. Trzeci przystanek. Karol robi przysiady z obciążeniem (unoszenie cegły nad głowę w fazie wstawanie), ja trzaskam pompki w wąskim rozstawieniu rąk (nogi niżej niż ręce) - 25 powtórzeń i zamiana. Potem ja wykonuję martwy ciąg w wersji outdoor - przerzucanie drewnianej bali, Karol robi przysiady z obciążeniem w postaci drewnianego drąga i zmiana. I żebyśmy nie zapomnieli, że jesteśmy na dworze dodatkowa przeszkadzajka - komary tną bez opamiętania. Kończymy stację i biegniemy dalej. Po drodze wbiegamy po schodach (dynamicznie w górę i spokojnie w dół x2) i lecimy dalej. Jeszcze kilka podbiegów i zbiegów i kończymy trening.
Na zakończenie jeszcze rozciąganie, woda, soczek, małe ogarnięcie i do domu. Karol biegnie, ja wskakuję na rower.

Bardzo ciekawy, dynamiczny i mocny trening. Uśmiech od ucha do ucha (ach, te endorfiny) i wewnętrzna radość, że dałem radę (tak, miałem obawy jak sobie poradzę, bo opowieści Karola o tym treningu w pracy obrosły już legendą). Zmęczenie przyszło w domu. Dobrze poczuć, że się trenowało - no pain, no gain :) Godzinna drzemka postawiła mnie na nogi.
A wracając do kwestii urozmaicania treningu. Myślę, że jedna sesja w tygodniu treningu w stylu MovNat, wpisze się już na stałe w grafik biegowy.

P.S. Karol - dzięki za świetny trening, motywację, zmęczenie i wspólne zmagania. Czekam na więcej!

A na koniec jeszcze coś na podbicie tętna - Kliknij (wersja z 1982 roku, bo to dobry rocznik)


25.06.2013

Wygasłe Wulkany

W dniach 22.-23. czerwca w Złotoryi odbył się IV Bieg Wygasłych Wulkanów wraz z imprezami towarzyszącymi.
Miałem przyjemność wystartować w tej niecodziennej imprezie. Ze znajomymi z pracy połączyliśmy siły w ramach "Kubota Huaraches Team" i ruszyliśmy do stolicy polskiego złota.

O tym jak było, możecie poczytać na stronie Magazynu Bieganie :) Zapraszam do zapoznania się z relacją.

IV Bieg Wulkanów - relacja

13.05.2013

Powroty i brak weny

Ciężko wraca się do treningów i pisania po dłuższej przerwie. Spoglądam na datę poprzedniego wpisu i ze zgrozą stwierdzam, że mija dziś dokładnie miesiąc od poprzedniej aktywności na blogu :(

Poprzedni wpis dotyczył motywacji i wyzwania pod tytułem: "50 km w tygodniu". Jeśli ktoś śledził zapiski na dailymile.com, to zauważył, że wyzwanie udało się zrealizować. Okazało się, że nie jest to wcale takie trudne. Wystarczą: motywacja i dobra organizacja; do tego wsparcie i wyrozumiałość Żony :)
Po takim solidnym treningu człowiek ma poczucie dobrze wykonanej roboty, radochę, że się udało i motywację do dalszych treningów. No właśnie - miał być kolejny tydzień 50+, ale się posypało, nie udało i "zdupcyło" się na 2 tygodnie. Wiadomo - "Jak coś ma się spieprzyć, to spieprzy się akurat tobie!" I potwierdziło się.

Dwa tygodnie "out", "schluss" i ogólnie "beee". Przyplątał się jakiś wirus - przetoczył przez całą rodzinkę i nie chciał odpuścić. Nie zaciągnął mnie wprawdzie do łóżka, ale skutecznie zgruzował i odebrał możliwość trenowania i dostarczania endorfin. Ogólnie - bez biegania, bez treningów HIT. Jedyna aktywność to wymęczony rower do pracy. Pewnie powiesz, Drogi Czytelniku, że trzeba było swoje odchorować i poleżeć w łóżeczku. Cóż - trudno się nie zgodzić, ale po 1. Wirusowe zapalenie gardła, to nie obłożna choroba, 2. A nawet gdyby - to nie każdy ma komfort udać się na L4 i leżeć sobie brzuszkiem do góry. Poza tym codzienna aktywność, to nie to samo, co przebiec 50 km w tygodniu. Zresztą znam już trochę swój organizm i wiem z przeszłości, że treningi w połączeniu z chorobą dają raczej marne skutki i pogarszają sprawę.

Dość jednak tych medyczno - filozoficznych smętów. Powoli wracam do treningów. W zeszłym tygodniu poszły interwały, mam nadzieję, że w tym uda się nabiegać więcej i powoli nabiorę rozpędu.

W kwestii bloga też był zastój i brak weny oraz ładu i składu - co ten wpis potwierdza. Także kończę i wrócę z lepszą formą - sportową i literacką :)

P.S. W ramach usprawiedliwienia graficzne przedstawienie stanu umysłu (dla nie fizyków - to jest czarna dziura). Tak właśnie mnie wyssało:)


13.04.2013

Zmotywowany

Czas mija nieubłaganie, z każdym dniem przybliżając mnie do startu w Krynicy. A jak wiadomo, start w ultramaratonie wymaga solidnego treningu. I mimo, że mam tego świadomość, nie zawsze przekłada się to na konkretny trening :(. Cóż, czasem tak bywa, że nawet w obliczu poważnych planów, motywacja szwankuje. Jak na ironię, sam niedawno zachęcałem do treningów i motywowałem. Ale pisałem też, że ostatnio kilometraż dość mały.
I stało się - z motywującego stałem się tym, który sam motywacji potrzebuje. No i dostałem.
Biegająca (dużo więcej i lepiej, niż ja) znajoma - Magda przysłała mi na dailymile.com taką oto wiadomość:
"Krzychu! Rzucam Ci wyzwanie - 50 kilometrów biegiem w przyszłym tygodniu. Co Ty na to? Jedno długie wybieganie - 20 km i jedne interwały 15 razy minuta na submaksa z minutą przerwy, a reszta easy. Hę?"
No i zapowiada się ciekawy tydzień :) Wyzwanie podejmuję, bo jakże by inaczej. Choć nie ukrywam, że interwały troszkę mnie przerażają. Teraz pozostaje tylko jakoś to wszystko ogarnąć i poukładać, żeby się nie zajechać.
Trzymajcie kciuki. Od poniedziałku zaczyna się konkretny tydzień treningowy. Tak sobie myślę, że na pierwszy ogień pójdą interwały... Relacje na bieżąco na dailymile.com i na fb.



31.03.2013

Wielkonoc 2013

"Wesoły nam dzień dziś nastał,
którego z nas każdy żądał.
Tego dnia Chrystus zmartwychwstał.
Alleluja, alleluja!"
   /z pieśni wielkanocnej/

Z okazji  Świąt Wielkiej Nocy wszystkim czytelnikom i sympatykom bloga składam życzenia dobra, pokoju, radości i okazji do rodzinnego przeżywania tego Czasu.

Krzysiek Kaczmarek

27.03.2013

Nie tylko bieganie czyli budujemy formę

Kilka dni temu zamieściłem na profilu "Euforii" na FB post o treningu ogólnorozwojowym.
Chciałem w ten sposób zachęcić Czytelników do podjęcia nowej sportowej aktywności. Nie rozpisywałem się o zaletach treningu ogólnego, uzupełniającego, wpływu ćwiczeń siłowych na wyniki biegowe, bo takich opracowań jest ogromna ilość (nie zależało mi na poście typu - "kopiuj - wklej") i każdy zainteresowany bez problemu do nich dotrze.
Celem było - jak już wspomniałem - zmotywowanie do treningu. Nie chciałem jednak motywować tylko Czytelników. Potrzebowałem motywacji dla siebie. A cóż w tematyce sportowej nie motywuje bardziej, niż zdrowa rywalizacja. Dlatego też zachęcałem do podjęcia nowego wyzwania. Ale odzewu jak nie było, tak nie ma.
Jednak wcale się tym nie zrażam :) Co więcej - jestem jeszcze bardziej zmotywowany!
W końcu nie jest sztuką "wrzucić" post i czekać na efekty, samemu nic nie robiąc. A może brak odzewu wynika z mojego niewielkiego doświadczenia w temacie "social media" i public relations? Nie wiem...

Nie oglądając się na innych i nie szukając wymówek wprowadziłem słowo w czyn i padłem na podłogę pokoju, rozpoczynając pierwsze z kilku ćwiczeń programu Hit Fitness.
Trening jest moim zdaniem bardzo ciekawą propozycją dla osób, które nie mogą (z różnych powodów) pozwolić sobie na regularny trening na siłowni. Zgodnie z zaleceniami autora wystarczą 2 treningi w tygodniu zajmujące około 30 - 45 minut.
Całość programu zawarta jest w książce Jurgena Giessienga "Trening Siłowy Hit Fitness".
Autor w kilku rozdziałach przedstawia swoją treningową filozofię. Zaczyna od rozdziału, w którym wykłada podstawy teoretyczne i naukowe dotyczące tej metody treningowej. Porównuje Hit Fitness do klasycznych ćwiczeń obwodowych, przedstawia zalety treningu. W kolejnym rozdziale omawia praktycznie poszczególne ćwiczenia dla kobiet i mężczyzn. W następnym przedstawia przykładowe plany treningowe w oparciu o metodę Hit Fitness. Książkę kończy wskazówkami dotyczącymi odżywiania.
Warto dodać, że książka jest ilustrowana zdjęciami, które wraz z opisami ćwiczeń, pozwalają szybko zapoznać się z proponowaną formą treningu.
Autor opiera trening na metodzie jednej serii każdego ćwiczenia wykonywanej z maksymalną ilością powtórzeń, aż do momentu załamania mięśniowego + jeszcze jedno. Taka metoda pozwala pobudzić do pracy konkretny mięsień, a jednocześnie ćwiczyć całe ciało. Nie będę zagłębiał się w teorię treningu - książka jest do nabycia (gdyby ktoś był zainteresowany, mogę pożyczyć).
Ciekawe w treningu jest także to, że można łatwo połączyć go z treningiem wytrzymałościowym - czyli np. BIEGANIEM :). Tak więc możemy zapewnić sobie podwójną dawkę endorfin: raz podczas ćwiczeń i raz przy bieganiu. Zakładając 2 treningi Hit i 3 biegowe w tygodniu, to aż 5 (pięć!) doładowań endorfinami i okazji, by poczuć euforię :) A o to przecież chodzi!

Chętnym do treningu, prezentuję poniżej zestaw ćwiczeń Hit Fitness (ilość powtórzeń, obciążenie, przerwa między ćwiczeniami dobieramy tak, aby wykonać założoną liczbę powtórzeń).
Zanim jednak przejdziemy do ćwiczeń - mała motywacja czyli co autor miał na myśli:

"Celem programu jest uzyskanie sylwetki tułowia w kształcie litery "V" z szerokimi barkami, wąską talią, muskularnymi ramionami, silnymi nogami i płaskim brzuchem" - dla mężczyzn

"Ćwiczenia pomyślane są w ten sposób, żeby ujędrnić mięśnie całego ciała (...). Główny nacisk położono na brzuch, nogi i pośladki, a także na tricepsy (...)." - dla kobiet.

Zainteresowani/zainteresowane? No to lecimy.

Ćwiczenia dla mężczyzn:

1. Pompki
2. Przysiady z hantlami
3. Podciąganie na drążku (nie posiadam, więc zamieniłem na wyciskanie sztangi)
4. Martwy ciąg z hantlami (albo ze sztangą)
5. Wspięcia na palce
6. Wyciskanie hantli
7. Uginanie ramion z hantlami (sztangą) podchwytem
8. Pompki tyłem między dwoma krzesłami
9. Skręty tułowia w leżeniu
10. Skłony tułowia w leżeniu płasko (brzuszki)

Ćwiczenia dla kobiet:

1. Pompki
2. Przysiady
3. Rozpiętki z hantlami
4. Podciąganie hantli w opadzie (wiosłowanie)
5. Wspięcia na palce
6. Pompki tyłem
7. Uginanie ramion z hantlami podchwytem
8. Prostowanie bioder w pozycji na czworakach
9. Skręty tułowia w leżeniu
10. Skłony tułowia w pozycji leżącej

Do w/w ćwiczeń dołożyłem od siebie:

1. Skakanka
2. Pajacyki z hantlami
3. Bieg z boksowaniem w miejscu z hantlami
4. Przysiad z wyrzutem hantla nad głowę
5. "Ściskacz" do treningu dłoni i przedramion

To na szybko byłoby na tyle. Życzę powodzenia i sukcesów treningowych :)






20.03.2013

Jarskie klopsy

Ponieważ ostatnio lubię poeksperymentować trochę w kuchni, szukać nowych smaków i przepisów, podrzucam Wam nowe kulinarne "odkrycie" - klopsy bez mięsa :)
Wykonanie zajmuje trochę czasu i "pochłania" kilka kuchennych naczyń, ale przyjemność z przygotowania jak dla mnie duża, a efekt końcowy satysfakcjonujący.

SKŁADNIKI:

- 1/2 selera,
- 3 marchewki,
- 3 pietruszki,
(generalnie włoszczyzna, bo do gotowania warzyw zostawiłem też por, który później usunąłem, bo nie lubię tych ciągnących się włókien)
- 1/2 szklanki soczewicy czerwonej,
- 1/2 szklanki kaszy gryczanej,
- bułka tarta (na oko - do zagęszczenia masy),
- kilka łyżek mielonego siemienia lnianego,
- 2 jajka,
- średniej wielkości cebula,
- przyprawy do smaku: pieprz, sól, ziele angielskie i liść laurowy.

WYKONANIE:

Warzywa gotujemy z dodatkiem przypraw (uwaga, żeby nie rozgotować), a w osobnych garnkach - soczewicę (Gotowałem na "czuja" - tak, żeby była miękka. Po ugotowaniu miała konsystencję papki, ale nie była to rozgotowana breja.) i kaszę.
Po odsączeniu kaszę wraz z soczewicą przekładamy do miski i dodajemy starte warzywa. (Soczewicę przetarłem przez sitko, żeby została tylko masa bez wody).
Do tego dorzucamy cebulę (poszatkować w drobną kostkę lub potraktować blenderem), jajka, bułkę tartą i len. Mieszamy do uzyskania jednolitej masy. W zależności od upodobań doprawiamy ulubionymi przyprawami. Ja dorzuciłem tylko pieprz i sól.

Z masy formujemy klopsiki, spłaszczamy, obtaczamy w bułce tartej i smażymy na patelni, aż się zrumienią. (Polecam smażyć na małym ogniu, żeby się nie spaliły).

Gotowe klopsy można pozostawić w lodówce i odgrzać w piekarniku (150 stopni C, 15 minut)
Z podanego przepisu wyszło mi 10 klopsów.

Smacznego


P.S. A tak prezentują się jako burgery:


Beskidy raz jeszcze

No tak... chciałem i miałem pisać częściej, ale ostatnio znów miałem poślizg. Mam jednak  nadzieję, że wierni Czytelnicy wybaczą mi moje blogowe lenistwo i nie spiszą mnie na straty. Ponieważ mam w zanadrzu kilka tekstów, to wznawiam aktywność na blogu i podrzucam Wam obiecany jakiś czas temu temat. Ponieważ dotyczy nocnych działań biegowych, to pora jak najbardziej odpowiednia. A więc zaczynamy (a właściwie kontynuujemy):

Pamiętacie relację z biegu w Rajczy? (Jeśli nie, to nic nie stoi na przeszkodzie, żeby wrócić do niej tutaj). I tak, jak wówczas pisałem, nie wiedziałem, że po zakończonym biegu czeka mnie jeszcze jeden nieoficjalny start. Ale po kolei...

Po odpoczynku i obiedzie w gronie nowych znajomych, udaliśmy się na oficjalne zakończenie imprezy i udekorowanie zwycięzców. Wraz z powrotem do pokoju pojawiło się pytanie: "Co dalej z tak pięknie rozpoczętym wieczorem?" Generalnie planowałem wypocząć i wcześnie położyć się spać. Zapomniałem jednak, że biegacze (a biegacze górscy i ultra to już w ogóle) są bardzo pozytywnie zakręceni, pełni radości i optymizmu. A ponieważ jestem książkowym przykładem sangwinika, moja natura nie pozwoliła przejść obojętnie obok takich ludzi i plany wypoczynku odpłynęły za horyzont. Jednocześnie pojawiły się na nim delikatne zwiastuny przygody i odrobiny szaleństwa.
Zaczęło się spokojnie - do Asi i Kamila dołączył Jarek i tak w czwórkę rozpoczęliśmy "wieczorne biegaczy rozmowy". Okazało się, że środowisko ultrasów (tak, moi nowi znajomi mają na swoim koncie biegi ultra z UTMB włącznie) jest nie tylko pozytywnie zakręcone, ale i konkretne. Dyskusje o przygotowaniach do biegów, treningach, strategii podczas zawodów ultra, przerodziły się w rozmowy o rodzinie, podejściu do techniki i szeroko rozumianych mass mediów (aktywność na FB, gadżety, telewizja, reklamy itp.), łączeniu pasji z pracą i domem. I już wszystko wskazywało na to, że zagłębimy się zaraz w "Mini wykłady o maxi sprawach", gdy pojawiła się propozycja, by zobaczyć jak mieszkańcy Rajczy bawią się w nocy. I tak ruszyliśmy w czwórkę do Domu Kultury, gdzie odbywała się zabawa taneczna. Klimat - bezcenny. Dancing z lat 70 - tych w połączeniu ze współczesnością. Ot, taka lokalna kultura. Uczestnicy od siedmiu do stu siedmiu lat, weseli i gorrrący mimo mrozu na zewnątrz. Podchwyciliśmy radosną atmosferę i spędziliśmy kilka chwil na parkiecie, radośnie pląsając przy akompaniamencie kapeli (klawisze, perkusja, gitara i śpiew). Udało nam się (a właściwie Asi) nawet zrobić mały wyłom w skocznym "umcyk - umcyk" i z głośników popłynął jeden z polskich klasyków - "Wehikuł czasu" (choć i bez tego czułem się jak przeniesiony o ładnych parę lat wstecz). Jeszcze chwila na parkiecie i powrót do "bazy".
I już, już szykowaliśmy się do spania, gdy rozległo się pukanie do drzwi, zza których wysunęły się radosne twarze z zapytaniem: "Idziecie pojeździć na sankach?!" No i jak tu odmówić? Już za chwilę wesoła kompania (Asia, Iwona, Agata, Kamil, Jarek, Piotr, Rysiu i ja) kroczyła na pobliski stok narciarski. Jeśli zjeżdżaliście kiedykolwiek na sankach ze stoku w nocy, to wiecie jaka to frajda. Jeśli nie - polecam. Zjazd w zespołach dwuosobowych, śnieg prosto w twarz i kilkaset metrów w dół zakończone efektywną wywrotką dostarczało nam wiele radości. Ponieważ mieliśmy dwie pary sanek ci, którzy akurat nie zjeżdżali, umilali sobie czas turlając się ze stoku, robiąc fikołki i ślizgając się na brzuchu. Powrót do beztroskich czasów dzieciństwa.   
Kiedy po kilkudziesięciu minutach śnieżnego szaleństwa wracaliśmy do szkoły, żeby w końcu położyć się spać (było już po północy), ktoś rzucił hasło: "A może by tak przebiec trasę zawodów?" (Nie pamiętam już teraz autora tego zaczepnego pytania. Być może byłem to nawet ja; jeśli tak, to znaczy, że moje sangwiniczne usposobienie osiągnęło szczyt...). Ale ponieważ odzewu ani entuzjazmu nie było, grzecznie szykowałem się do spania. I właśnie wtedy do pokoju wpadła Iwona z Rysiem i przypominając mi moją biegową propozycję, wyciągnęli mnie na dwór.

I tak ruszyliśmy szlakiem porannego biegu przed siebie. (Nie ukrywam, że zrodziło to we mnie pewne obawy, bo gdy opadły emocje, przypomniałem sobie, że moi towarzysze są ultrasami z krwi i kości, a ich wyniki w krótszych biegach są dużo lepsze od moich. Ale kości zostały rzucone i trzeba było pójść - a właściwie pobiec - za ciosem). Okazało się jednak, że moje obawy były bezpodstawne, bo nie dość, że tempo było spokojne, to jeszcze towarzyszył mu doping i krótki instruktaż, jak biegać po górach. Poza tym, przekonałem się, że mogę biec szybciej, niż rano :) a sama trasa, sprawia więcej przyjemności. I nie wiadomo jak, okazało się, że mamy już za sobą 5 kilometrów (przebiegnięte w niecałe 40 minut!) Tempo dużo szybsze, niż na zawodach. A odcinek pod górę, który rano pokonywałem "babciowym" marszem, śmignęliśmy nawet nie wiem kiedy.
Ponieważ dalej trasa zaczynała się wić, a nie znaliśmy jej na tyle, by mierzyć się z nią po ciemku, postanowiliśmy, że wrócimy do Rajczy. Na górze jeszcze kilka wesołych zdjęć z panoramą miasteczka w tle i rozpoczął się zbieg. Rysiek i Iwona wyskoczyli do przodu niczym kozice, ja pozostałem nieco w tyle. Zastanawiałem się, jak można w takim tempie w świetle czołówki śmigać po śniegu i lodzie. Jednak moi znajomi nie pozostawili mnie samemu sobie, udzielali rad, jak szybko i bezpiecznie zbiegać i czekali na mnie. Z rad skorzystałem i przekonałem się, że zbieg, to w istocie kontrolowany upadek. Oczywiście do pełni profesjonalizmu droga daleka, ale zawsze warto posłuchać bardziej doświadczonych i popracować nad techniką :)
Po dotarciu do szkoły, ogarnęliśmy się trochę, a później posiedzieliśmy przy ciepłej herbacie z cytryną i przy ciasteczkach :)
I w końcu poszliśmy spać.

Dziękuję wszystkim Uczestnikom tego wieczorno - nocnego szaleństwa. To było bardzo ciekawe doświadczenie.
Miło mi było poznać tak ciekawych i zakręconych Ludzi, spędzić z nimi czas i razem się pobawić. Mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze na jakimś biegu.

Asiu, Iwono, Agato, Kamilu, Jarku, Piotrze i Ryśku - wielkie DZIĘKI! :)

P.S. Na koniec kilka zdjęć z nocnego biegania:



 

9.03.2013

Połoniny niebieskie

"Mając na uwadze wszystkie okoliczności, zaistniałe warunki, moje doświadczenie i historię himalaizmu, jak i wiedzę z zakresu fizjologii i medycyny wysokogórskiej, po jeszcze dodatkowych konsultacjach z lekarzami i współorganizatorami wyprawy w Polsce można uznać Macieja Berbekę i Tomasza Kowalskiego za zmarłych." /Krzysztof Wielicki Kierownik zimowej wyprawy PZA na Broad Peak/

Trudno dobrać słowa w obliczu ostatnich wydarzeń. Nastała cisza i należy ją uszanować...

Panowie - dotarliście na Szczyt i teraz spokojnie możecie spoglądać z Niebieskich Połonin na tych, którzy pozostali na dole. Mam nadzieję, że gdy spotkacie się w Górze ze swymi Bliskimi, Przyjaciółmi i tymi wszystkimi, którzy w ostatnich dniach na Was czekali, powiecie im wszystko, czego nie zdążyliście opowiedzieć im (nam) tu na Ziemi.

Rodzinie i najbliższym Pana Macieja i Tomka chciałby przekazać szczere wyrazy współczucia. Trudno napisać więcej.

"Ruszyłeś sam na szlak. Ten ostatni, ten najlepszy. Przyszedł czas, Pan dał Ci znak" 

Wieczny odpoczynek racz im dać Panie +


6.03.2013

Bez tematu

Miało być o czymś innym, ale w świetle informacji dochodzących z wyprawy na Broad Peack...



Nie znam osobiście żadnego z członków wyprawy, nie ma też żadnego doświadczenia we wspinaczce wysokogórskiej, jednak gdzieś przez skórę czuję łączność z tymi Ludźmi i śledzę doniesienia z wyprawy.

Wczoraj czułem ogromną radość i dumę z powodu ich sukcesu, dziś jakoś tak smutno. Najbardziej chyba dotyka mnie to, że znów w obliczu ludzkiego dramatu media próbują odgrywać rolę ekspertów i mimo braku pewności co do losu zagubionych, już wiedzą, co się stało...

Sytuacja na pewno jest trudna, ale wierzę, że nadzieja umiera ostatnia. I to nie jest jakiś oklepany frazes. Wierzę, że nie wszystko stracone. Przypomina mi się film "Czekając na Joe". Film oparty na faktach. Tam też wszystko wydawało się przesądzone i tragiczne, a jednak zakończyło się szczęśliwie.

Życzę obu zaginionym, by odnaleźli drogę do domu. Jak wspomniałem, nie znam żadnego z nich, jednak regularnie śledzę blog Tomka Kowalskiego i pozostaję pod wrażeniem jego osiągnięć. Z każdego wpisu przebija optymizm, siła, determinacja, radość, entuzjazm młodości.
O wyprawie na Broad Pick napisał tutaj

Powodzenia Panowie!


25.02.2013

Beskidy zimą czyli 15 km w śniegu

Zebrałem się w sobie i po kilku próbach stworzenia relacji z biegu "Wilcze Gronie" dzielę się tym, co pozostało w pamięci.

(Przy okazji przepraszam Czytelników, że musieliście tak długo czekać na wpis. Wiem, że w dobie mediów elektronicznych taka "obsuwa" nie buduje pozytywnego wizerunku autora jako blogera, dziękuję jednak Sławkowi za motywację, która brzmiała mniej więcej tak: "Nie ma wpisu. Czytelnicy czekają, a Ty mydlisz im oczy jakimiś ciasteczkami". Także biję się w piersi i relacjonuję):

A na początek kilka faktów:

1) Co? I Górski Bieg Wilcze Gronie
2) Gdzie? Rajcza (Beskid Żywiecki)
3) Kiedy? sobota, 09/02/2013 godz. 11.00
4) Dystans? 15 km

www.wilczegronie.pl

5) Przewyższenie? 750 m

www.wilczegronie.pl
6) Ilu startujących? 232 (36 kobiet i 196 mężczyzn)
6) Warunki na trasie? Zimowe, terenowe. Zdjęcie mówi wszystko o warunkach (zrobione dzień przed):

Jak widać trasa ciekawa :) Zdjęcie z profilu biegu na fb.
Na miejsce dotarłem w sobotę rano po niezbyt szczęśliwej nocy spędzonej w pociągu. Każdy, kto miał okazję podróżować nocną porą pociągiem wie, że doświadczeń tych nie da się zapisać pod hasłem "przygoda życia". To nic, że miałem wykupioną miejscówkę... Nie, nie chodzi o to, że potrzebuję super warunków do spania. Bez problemu zasypiam w pozycji siedzącej. Chyba, że... Chyba, że pasażer obok zajmuję 1,5 miejsca z czego to 0,5 należy już do mnie! "Nic to!" (jak mawiał Pan Wołodyjowski). Odpocząłem na trasie z Katowic do Rajczy.

Pierwszy widok po wyjściu z pociągu... bezcenny. Wiem, że jestem w górach. Śnieg, rzeka i płynące po niej kry. Urokliwe...
Na początek działania logistyczne: szkoła - biuro zawodów i rejestracja. Do startu zostało jeszcze kilka godzin. W szkolnej sali, która przez najbliższą dobę będzie moją kuchnią, sypialnia i salonem spotykam ekipę z Łodzi: Asię i Kamila. Klasyczne przedstartowe rozmowy z cyklu: "Od kiedy biegasz?" albo "Czy to Twój pierwszy górski bieg?", "Jak się ubierasz?", "A zabierasz coś do picia na trasę?" itp., a później już pełna gotowość i nurtująca myśl: "Jak to będzie?!"
Po drodze na start spotykam jeszcze Magdę i Krzyśka Dołęgowskich z napieraj.pl. Zamieniamy kilka zdań i udaję się na miejsce rozpoczęcia biegu.
Zebrało się trochę ludzi. Jeszcze chwila, jeszcze moment i...

Chwila przed startem
...ruszamy zwartą grupą, choć już od początku czołówka biegaczy odskakuje do przodu. Pierwsze dwa kilometry prowadzą ulicami Rajczy, spokojnie po asfalcie. Na razie nie czuję jeszcze, że to górski bieg. Ale to tylko błędne i ulotne wrażenie. Teraz skręt w prawo i niebieskim szlakiem pod górę. Zaczyna się czterokilometrowy podbieg (a właściwie podejście), a do pokonania około 450 m przewyższenia :) Mozolna wspinaczka. Biegacz za biegaczem, krok za krokiem. Choć biegiem trudno to nazwać, bo warunki na trasie, jak już wspomniałem, bardzo zimowe. A do tego wąska ścieżka utrudnia wyprzedzanie. No, chyba, że ktoś lubi sadzić susy niczym kangur, lądując w śnieg po kolana.
Co jakiś czas mijają mnie jednak ambitni biegacze znużeni zapewne tym spokojnym jak na wyścig tempem. Postanawiam mimo wszystko pozostać w peletonie i nie przejmować się zbytnio dochodzącymi zza pleców okrzykami: "Lewa wolna!!". Bo choć wyprzedzający pędzą niczym pociąg z filmu braci Lumiere i przesuwają się o kilka miejsc do przodu, to jednak wysoki śnieg studzi ich zapędy i szybko sami wtapiają się w kolejkę biegaczy - chodziarzy i równym tempem suną do przodu.
Pnę się spokojnie w górę.

Sznureczek biegaczy w drodze na Suchą Górę (zdjęcie od Piotrka Pudzianowskiego)
W końcu docieram na szczyt - Sucha Góra zdobyta :) Zbieg rozpoczynam od efektownego zakrętu w prawo - w dół. Czołówka biegu zamieniła i tak niełatwy zbieg w bobslejową rynnę :) Na szczęście obyło się bez strat własnych i po kilkunastu metrach mogę spokojnie zbiegać po śniegu. Zbieg jest dużo przyjemniejszy od podbiegu, choć pogoda i ukształtowanie terenu też dostarczają niemałych wrażeń. Woda występuje tu we wszystkich stanach skupienia: biegnę po śniegu, lodzie, błocie. Mam nawet "przyjemność" zamoczyć się po kostki w przepływającym w poprzek szlaku potoczku :) Wlewająca się do buta woda  studzi na chwilę mój zbiegowy "hura - optymizm". Mijając po drodze kilkoro biegaczy, docieram do prostej. Chwila odpoczynku na płaskim odcinku trasy  w towarzystwie lokalnych kibiców - grupki tyleż roześmianych, co zdziwionych dzieci. Z wyrazu ich twarzy wnioskuję, że bieg jest główną atrakcją ostatnich dni.
Połowa trasy za mną. Na moment zatrzymuję się w punkcie odżywczym, a właściwie "grzewczym" - do wyboru herbata lub bulion. I choć nie było mi zimno, to skorzystałem (miło, że Organizatorzy zadbali o uczestników) i po kilku łyczkach hebaty poczułem się jak Asterix po wypiciu magicznego napoju).

Gdzieś na trasie...
Do końca jeszcze około 7 km. Rozpoczynam kolejny podbieg; łagodniejszy, niż poprzedni jednak nadal w śniegu i górach, więc trzeba z siebie trochę sił jeszcze wykrzesać. Żeby było weselej, to droga co jakiś czas się rozwidla, a ponieważ nie widzę (ani nie słyszę) przed sobą żadnego biegacza (biegaczki), to muszę wytężyć nie tylko wzrok i ale nawigacyjny zmysł, żeby dostrzeć oznaczenia trasy i pobiec odpowiednim szlakiem :) Udaje mi się nie zabłądzić w tej serpentynie i ochoczo pnę się pod górę.

Półmetek
Teraz moment na podziwianie widoków (oczywiście piękno przyrody mogłem podziwiać przez całą trasę). Jednak płaski fragment trasy pozwala delektować się pięknem przyrody, choć chmury zalegają nisko.
Ostatni krótki podbieg. Przed sobą słyszę jakiś radosny głos. Wybiegam zza zakrętu i widzę Magdę dopingującą biegaczy tuż przed końcowym zbiegiem. Radosny doping połączony z informacją, że to juz końcówka i poklepaniem po plecach motywuje mnie do szybszego przebierania nóżkami. I ...
ostatni zbieg!! Rówolegle do stoku narciarskiego kilkaset metrów w dół. Staram się zbiegać z pełnym luzem i szybkością. Ne jest to może jeszcze szczyt biegowej finezji, ale przypominam sobie, że zbieg, to tak na prawdę kontrolowany upadek, więc lecę...
Meta! Pierwszy zimowy górski bieg uważam za zakończony :) Czas nie powala może na kolana - 2h46min (zwycięzca przebiegł metę w czasie 1h21min), ale uważam, że jak na debiut całkiem nieźle. Plan wykonany - ukończyć i nie poddać się.
Radość i satysfakcja! Jeszcze tylko medal, herbatka i telefon do Żony. "Już przybiegłeś?!" :) Cudowna.

Wracam do szkoły. Ogarniam się i odpoczywam. Wówczas nie wiedziałem jeszcze, że odpoczynek się przyda i że nie będzie to ostatnia atrakcja tego dnia... Ale co było dalej, napiszę później.

Beskid Żywiecki zimą





13.02.2013

"Wilcze" ciasteczka

W ramach wstępu do relacji z I Biegu Górskiego Wilcze Gronie, zamieszczam przepis na owsiane ciasteczka z rodzynkami.

Te małe, kruche ciastka autorstwa mojej Żony zyskały sympatię wśród uczestników biegu (dlatego zostały nazwane "wilczymi", choć w rzeczywistości są owsiane). Sam znałem już wcześniej ich walory smakowe, a w Rajczy podbiły także podniebienia biegaczy z Łodzi, Krakowa i Warszawy: Asi, Kamila, Jarka, Iwony i Rysia :) (Były przyjemnym dodatkiem przy zawiązywaniu nowych znajomości)

Oryginalny przepis znajduje się tu, a poniżej mała modyfikacja.

SKŁADNIKI:

- 200 g masła,
- 1 szklanka cukru,
- 1 jajko,
- 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii,
- 1 szklanka mąki pszennej,
- 3/4 łyżeczki do pieczenia,
- 1/2 łyżeczki sody,
- szczypta soli,
- 2,5 szklanki płatków owsianych,
- rodzynki (można upiec wersję all inclusive i dodać inne bakalie /pamiętając o pokrojeniu na małe kawałki/ albo startą gorzką czekoladę - według upodobań lub pozostawić bez dodatków; to kwestia pomysłu i fantazji)

WYKONANIE:

Masło utrzeć, wsypać cukier, nadal miksować. Dodać jajko, zmiksować. Dosypać pozostałe składniki i zmiksować całość.

Wyłożyć blachę papierem do pieczenia. Z ciasta lepić kulki wedle uznania (optymalnie wielkości orzechów włoskich) i spłaszczyć. Układać na blasze w dużych odstępach (podczas pieczenia trochę się spłaszczą i "rozjadą", więc jak będą za blisko mogą się zlepić). Piec w temperaturze 180 st. C około 15 min (aż będą brązowe). Wyciągnąć z piekarnika. Odstawić do ostudzenia, ściągnąć z blachy.


Ciastka nadają się jako przekąska między posiłkami (np. drugie śniadanie lub podwieczorek), lekki posiłek przedtreningowy lub przedstartowy. Sprawdzają się także podczas biegu (można zawinąć w woreczek i schować do nerki lub plecaka na długie wybieganie), jak również jako szybkie uzupełnienie węglowodanów po treningu lub starcie.

Polecam, tym bardziej, że opinia o walorach smakowych jest nie tylko moja.

SMACZNEGO :)


6.02.2013

Domowe smaki i wspomnienia

Pamiętacie jakieś smaki z dzieciństwa? Wypieki mamy lub babci; ciasta; a może jakieś obiadowe danie?
Dziś przygotowywaliśmy razem podwieczorek i przypomniały mi się takie smaki z dzieciństwa. Pewnie dlatego, że coś, co przygotowało się samemu od początku do końca, smakuje 100 razy lepiej niż kupne :) Wiesz, co jesz!

Ale od początku - co było na podwieczorek? W roli głównej chałka. Do tego masło i domowy dżem z czarnej porzeczki (autorstwa mojej Mamy) i kakao. Mniam.

Przygotowanie chałki zostało podzielone na etapy. Ciasto przygotowała moja Żona, pozostawiając Dzieciaczkom i mnie wykończenie. Radość Jaśka przy malowaniu ciasta jajkiem z mlekiem i Hani posypującej chałkę kruszonką - bezcenne. Mi pozostało przełożenie ciasta do piekarnika.

A po około 40 minutach ... podwieczorek wylądował na stole a później w naszych brzuchach :)

Po co o tym piszę? Bo tak sobie pomyślałem, że fajnie czasem zrobić coś razem w kuchni, pokazać dzieciom, że to, co jemy nie bierze się ze sklepowej półki, ale jest czyimś "Dziełem" - nawet jeśli brzmi to patetycznie. Poza tym, takie samodzielnie zrobione jedzonko naprawdę lepiej smakuje :) Przy okazji można uczyć dzieci cierpliwości (przecież taka chałka musi się upiec, a wcześniej ciasto musi wyrosnąć).

To takie może nie do końca poukładane kuchenne przemyślenia. Ale czy zawsze myśli muszą być "uczesane"?

A na koniec nasze wspólne dzieło:


24.01.2013

...


Znalazłem w internecie. Biorąc pod uwagę osiągnięcia autora, nie pozostaje nic innego, jak wprowadzić w życie...

"Bieganie to nie tylko sport - to styl życia. Wymaga ciągłego myślenia o nim przez dwadzieścia cztery godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu, a nie jedynie przez godzinę spędzoną na treningu. Jest nierozerwalnie związane z decyzjami, które podejmujesz w czasie dnia - na przykład podczas składania zamówienia w restauracji czy zakupie kolejnego piwa - wtedy zawsze musisz sobie zadać pytanie: 'Czy to nie zaszkodzi moim treningom?' (...)" - Bart YASSO

A autorze między innymi tutaj

20.01.2013

Mróz, śnieg i sople...

Lubię biegać zimą. Nie przeszkadza mi mróz, padający śnieg ani zmarznięta ziemia. Trening w warunkach takich, jak wczoraj (śnieg z nieba i pod nogami, -8 st. C) dostarcza niesamowitych emocji. Nie chodzi tylko o to, że mroźne powietrze owiewa twarz, a nogi od czasu do czasu zapadają się po kostki w śniegu. Chodzi też o piękne widoki (jak wczoraj - zamarznięta Rusałka, śnieg w lesie i na łąkach po horyzont), zupełnie inną niż wiosną czy latem bliskość z naturą (szczególnie gdy ląduje się pewną cześcią ciała na ziemi) i walkę swoim zniechęceniem (gdy za oknem mróz i ciemność, na zegarku 4.30 i czas na trening).
To czas, gdy można poczuć zew natury, być jak Biały Kieł. I choć okolicom Rusałki daleko do Alaski, to jednak jest coś niesamowitego w tej zimowej aurze :)
I tak, w pięknych okolicznościach przyrody zakończyłem wczoraj kolejny tydzień przygotowań do Operacji "Krynica". 15 km w śnieżnej scenerii. Mam nadzieję, że śnieg jeszcze trochę poleży, bo w planach podbiegi i kolejne kilometry. Liczę również na to, że efekty "śnieżnych" treningów w postaci wzrostu mocy pojawią się jako wartość dodana na wiosnę :)

Jest jeszcze jeden powód, dla którego lubię zimowe treningi - własne odbicie w lustrze po powrocie do domu. Bezcenne. Wczoraj wyglądałem jak skrzyżowanie Dziadka Mroza z pólnocnoamerykańskim traperem: śnieg i kryształki lodu na brodzie, przypruszone brwi i oblodzona czapka ze zwisającym po lewej stronie 10 - cio centymetrowym soplem. A ja - naiwny ;) - myślałem sobie, że uśmiech na twarzach mijającej mnie trzy razy pary na nartach biegowych był wyrazem sympatii i dowodem sportowej solidarności. Nieważne. I tak lubię biegać zimą!!! :)

I na zakończenie polski zimowy klasyk:

https://www.youtube.com/watch?v=9KyzizyG9oE



16.01.2013

Ciągłość zmian

Natrafiłem w internecie na takie oto zdjęcie:


(Niestety nie pamiętam już źródła) i naszło mnie na następujące przemyślenia.

Czy zastanawialiście się, jak to jest, że ludzie chcą zrobić coś dla swojego zdrowia, sylwetki czy życia, a poprzestają na krótkotrwałych próbach?

Sam podejmowałem w przeszłości wiele prób (bieganie, trening siłowy, ogólnorozwojowy, diety), które bardzo szybko kończyłem. I nic - brak satysfakcji, szybko widocznych efektów, rozczarowanie i rezygnacja z podjętych aktywności.

Znacie to? Myślę, że część z Was tak. Co więc zrobić, aby podjęte zmiany miały charakter ciągły?

Proponuję podjęcie kilku kroków:

1. Stwórz sobie okazję, do zmian.

Jeśli chcesz coś zmienić (np. nawyki żywieniowe, zacząć biegać, zacząć ćwiczyć na siłowni, rzucić palenie), to nie odkładaj tego na jutro. Nie mów: "Od jutra zacznę biegać; od jutra zmieniam dietę; od jutra nie palę". Nie od jutra - od dziś! Z własnego doświadczenia wiem, że zaczynanie "od jutra" powoduje, że jutro nie następuję nigdy.
Nie musisz podejmować radykalnych zmian, ale wprowadź je od razu w życie. Chcesz jeść mniej słodyczy? Świetnie - zamiast ciastka na drugie śniadanie, zjedz dziś jabłko, albo garść bakalii. Chcesz zacząć ćwiczyć? Brawo - odejdź na chwilę od komputera i zrób kilka pompek, przysiadów, brzuszków! Ile czasu Ci to zajmie - niewiele, a satysfakcja ogromna.
Wypracuj sobie postawę pro. Bądź PROzdrowotny, PROaktywny, bądź P(ro)ozytywny!
Chcesz coś zmienić - zacznij dziś.

2. Określ cel.

Każde działanie jest łatwiej podjąć, jeśli masz cel. Pomysły "Zacznę biegać, bo tak" szybko się wypalają. Znajdź coś, co będzie Cię stale motywować do podejmowanych wysiłków. Powodów mogą być setki, ale ważne, żeby były mierzalne (i realne, ale o tym później). Np.: "Chcę schudnąć 5 kg", "Chcę bez przerwy i zadyszki biec przez 30 minut"; "Chcę zrobić 40 pompek". Jeśli będziesz widział cel, łatwiej będzie Ci go osiągnąć. Poza tym łatwiej będzie Ci eliminować przeszkody, które mogą uniemożliwić jego realizację.

3. Bądź realny w swoich planach.

Musisz wiedzieć, na co aktualnie możesz sobie pozwolić. Planując, stań z boku i oceń swój cel. Jeśli postawisz sobie poprzeczkę zbyt wysoko, najprawdopodobniej szybko zrezygnujesz, bo nie będziesz widział efektów swojej pracy. Z drugiej strony, jeśli cel będzie zbyt łatwy, też nie będzie Cię motywował. Przemyśl, zanim podejmiesz decyzję.

4. Rozmawiaj, pytaj, słuchaj, poszukuj i organizuj.

Poszukuj motywacji w książkach, w internecie. Rozmawiaj z ludźmi, którzy mają więcej doświadczenia. Nie szukaj wymówek. Najczęściej pojawiające się hasło: "Nie mam czasu na trening". Powiedzmy sobie szczerze - czas zawsze się znajdzie, tylko trzeba go sobie zorganizować. Wiem, że jest rodzina i praca, ale jeśli decydujesz się np. na trening, to on musi stać się częścią dnia. Zapewniam Cię, są ludzie, którzy mają więcej obowiązków, a trenują ciężej, więcej i mocniej niż Ty czy ja. Dla mnie takie osoby są inspiracją. Mnie też czasem pytają, jak znajduję czas na bieganie. Nie znajduję!!! Wykradam go sobie z doby. Staram się tak zorganizować, żeby zaplanowany trening zrealizować. A że czasem trzeba z tego powodu wstać o 5.00 lub wcześniej? No cóż - "Jedyny łatwy dzień był wczoraj". 
Czas zawsze się znajdzie.
A jeśli organizacja treningów wymaga brylowania między rodziną, pracą i innymi obowiązkami, to znajdź priorytety. Rozmawiaj i słuchaj. Nie każdy musi rozumieć Twoją motywację, Twoje hobby, podzielać Twoje pasje. Spróbuj przekazać Rodzinie, że to dla Ciebie ważne, pokaż im cel i powód, dla którego to robisz, ale posłuchaj też, jak oni to widzą. Zapewniam Cię, że można się dogadać, połączyć to wszystko i pogodzić.


5. Wrzuć na luz.

Tak, tak. Czasem można a nawet trzeba odpuścić. Tylko bez przesady. Jeden odpuszczony trening w całym cyklu przygotowań do biegu życia, nie zaprzepaści Twoich dotychczasowych wysiłków, ale miesiąc słodkiej laby już tak.
Jeśli czujesz się zmęczony (bo przeholowałeś z bieganiem czy treningiem siłowym), odpocznij dzień, dwa i wróć do treningów.
I bądź dla siebie zbyt surowym sędzią. Jeśli po drodze do celu zdarzą się jakieś wpadki - przeanalizuj sytuację, wyciągnij wnioski i wróć na dobre tory.

Pamiętaj, że osiągnięcie celu i zmiany mają charakter ciągły i rozłożony w czasie. Metodą małych kroków możesz osiągnąć wiele - czego szczerze Ci życzę.

Mam nadzieję, że dotrwałeś do końca tego wpisu i że nie zanudziły Cię moje wywody. Nie uważam się za specjalistę, trenera osobistego czy jakiegoś sportowego guru. Jestem po prostu jednym z Was (nas) - tych, którzy próbują połączyć własne pasje i cele z codziennym życiem, pracą, rodziną. I tak, jak w bolywoodzkim hicie, tak też i w tych zmaganiach - czasem słońce, czasem deszcz. Ale ważne, że po każdym deszczu pojawia się tęcza i słońce znowu świeci. (Z niecierpliwością czekam, kiedy pojawi się na porannym treningu i kiedy wstanę wcześniej niż one)

Życzę powodzenia :)

P.S. Wśród psychologów i trenerów pojawia się opinia, że do wypracowania pewnego nawyku trzeba 14 dni. Spróbujcie, to nie dużo.

Motywująco:

http://www.youtube.com/watch?v=nR-IAXGzEdE


9.01.2013

Przejście...

Przełom lat skłania do przemyśleń, podsumowań, snucia planów na przyszłość. Przeglądając blogi innych biegaczy także natknąłem się na wspominki, opowieści jaki był ten 2012 rok i co w planach na 2013. Cóż, nie pozostaje nic innego, jak wpisać się w ten nurt i także "skrobnąć" kilka słów. Tym bardziej, że dawno nie było żadnego biegowego wpisu.
Zaskoczę jednak tych Czytelników, którzy oczekują szumnych podsumowań, relacji z biegów i zachwytów nad kolejnymi życiówkami. Będzie krótko, zwięźle i na temat.

To, co pod względem biegowym wydarzyło się w 2012 roku odznaczam grubą kreską i patrzę przed siebie. Nie chodzi o to, żeby było jakoś fatalnie, jednak ani starty ani wyniki nie powalały na kolana, więc nie chcę Was zanudzać. Powodów, dla których ten rok tak się ułożył było kilka. Ci, którzy znają mnie bliżej wiedzą, że nie był to łatwy dla mnie (i moich najbliższych) czas. I choć w startach chciałem dać upust wszystkim negatywnym emocjom i przełożyć to na super wyniki - nie udało się. Pewnie coś zblokowało się w psychice i nogi nie chciały nieść. Ale co tam, było - minęło.
Nowy Rok przynosi nowe plany i wyzwania.

Przekonałem się już kilkakrotnie, że plany biegowe weryfikuje życie, jednak znając motywujący wpływ zwerbalizowanych i zilustrowanych założeń, dzielę się tegorocznymi planami:

Główny start, pod który organizuję treningi to Bieg Siedmiu Dolin. Rozpoczynając przygodę z blogiem, tworzyłem go, żeby relacjonować przygotowania do Biegu Rzeźnika. Teraz historia zatoczyła koło i ten rok będzie się kręcił wokół B7D. Myślę, że zmotywuje mnie to do częstszych wpisów i regularnych kontaktów z Wami - Czytelnikami za pośrednictwem internetu.

Do realizacji tak ambitnego planu trzeba się dobrze przygotować. W związku z tym po drodze planuję (ramach "Projektu Krynica"):

1. Redukcję wagi - w ostatnim roku trochę sobie odpuściłem w temacie diety. Doszedłem do wniosku, że dodatkowe kilogramy nie ułatwiają treningów i utrudniają realizację założeń startowych. W związku z tym wracam do starych i sprawdzonych zwyczajów żywieniowych (ostatni posiłek do 18.00, słodkości jeden raz w tygodniu :)). Powroty są trudne ;)
2. Przygotowanie biegowe metodą małych kroków - na początek: dobrze i sumiennie przebiegać zimę (w ramach tego punktu chciałbym m.in. wystartować w Wilczych Groniach i III Biegu Górskim Leszno - Grzybowo), później na wiosnę 10 km poniżej 45 min i półmaraton w okolicach 1:30; urozmaicenie treningów - podbiegi, tempówki, sprinty.
3. Dodatkową analizę postępów treningowych na dailymile.com.
4. Treningi ogólnorozwojowe/siłowe.
5. Biegi kontrolne (podobnie jak przy przygotowaniach do Rzeźnika).

Jak to wszystko (a przede wszystkim B7D) się uda, to pomyślę, co na ostatni kwartał roku.

Plany są ambitne, wymagają wiele przygotowań treningowo - logistyczno - sprzętowo - finansowych, więc kibicujcie, żeby się udało! :)

P.S. Pierwsze kroki treningowe już podjęte. Na zakończenie 2012 21 km, a od 01/01/2013 regularne bieganie. Na razie spokojnie, ale dopiero się rozkręcam (szczegóły tutaj)

Motywująco: