Witam!
:) Po dwutygodniowej nieobecności uzbierało się w głowie trochę
myśli, więc mam nadzieję, że uda mi się je wszystkie logicznie
złożyć i zamienić w składny tekst.
Na
początek o biegowej sinusoidzie (albo o "efekcie odbicia").
Kiedy poprzedni wpis kończyłem słowami o planowanym kolejnym
tygodniu i ponad 50 km treningu, nie sądziłem, że
nastąpi tak szybka weryfikacja założeń. Ale tak to już jest, że
czasem człowiek sobie coś zaplanuje a wychodzi zupełnie inaczej. I
nie będę się tłumaczył, ani usprawiedliwiał, dlaczego tak
wyszło, że nie wyszło. Nie, po prostu - nie zawsze się udaje
(mimo szczerych chęci). Oczywiście dociekliwy Czytelnik mógłby
stwierdzić, że szybko zarzuciłem hasło ze zdjęcia w poprzednim
poście. Jasne! :) Ale ten sam Czytelnik może odpowiedzieć sobie,
ile on zrobił w kwestii treningowej w ostatnim czasie ;) (taka mała
nutka ironii). Ale jeśli już drążyć temat i doszukiwać się
przyczyn niezrealizowania założeń treningowych, to myślę, że
doszło do klasycznego "efektu odbicia" - po mocnym
poprzednim tygodniu wahadło wychyliło się w drugą stronę. Może
organizm dał delikatnie znać, że mocne trenowanie w połączeniu z
zapracowanym tygodniem i nieodespanymi nocnymi dyżurami nie zawsze
idzie w parze. I choć poprzednio udało się z tej machiny, którą
jest mój organizm co nieco wycisnąć, to jednak odległe skutki w
postaci zmęczenia zrobiły swoje. Poza aspektami fizjologiczno -
sportowymi dochodzi do tego jeszcze natłok obowiązków różnych,
które zabrały sporą część godzin na trening. Mimo wszystko, nie
mam powodów do narzekań - środowe 40 km na rowerze to całkiem
nieźle jak na jeden dzień, a w połączeniu z pozostałymi
treningami i dojazdami do pracy i tak wyszło w sumie 66 km :) Więc
jakby nie patrzeć - 50 km osiągnięte z nadwyżką.
A
patrząc na to wszytko od strony filozoficzno - życiowej: "Jakie
to ma znaczenie?" Przecież tygodniowy kilometraż nie definiuje
mnie jako człowieka. Jest pewnym dodatkiem do tego kim jestem. Bo
udało mi się zrobić w tym "nieudanym" biegowo tygodniu
wiele innych, pożytecznych rzeczy (np. wraz z narzeczonym szwagierki
przerobiłem szafę na garderobę i powiesiłem całkiem zgrabne
półeczki na ciuszki). Podsumowując - bieganie nie określa bytu.
To, że biegam nie sprawia, że jestem lepszy lub gorszy. Po prostu
czasem trzeba przedefiniować priorytety (co ostatnio w różnych
dziedzinach mi się zdarza). Ale dość już tych rozważań
wędrownego grajka, bo czas opowiedzieć o tym, do czego służy
plaża...
...
bo niekoniecznie do modnego ostatnio w różnych kręgach "plażingu"
czy "smażingu" (swoją drogą jak te neologizmy i
zapożyczenia drażnią ucho). Ale po kolei. Kilka dni poprzedniego
tygodnia było mi dane spędzić z rodziną i znajomymi nad morzem. I
choć to urlop, to sprzęt biegowy znalazł się na liście rzeczy do
zapakowania, a trening był oczywisty na długo przed wyjazdem. Po
prostu wiedziałem, że muszę pobiegać po plaży - najlepiej na
boso. Zresztą bieganie brzegiem
morza już dawno kołatało mi się po głowie - jakiś taki
wewnętrzny imperatyw.
Takie
bieganie w jakimś sensie kojarzy mi się z naturalnością,
wolnością. Z bieganiem dla samej przyjemności biegania, tak to
widziałem i tak chciałem to zrealizować. (Może wpływ na mój
wizerunek biegania po plaży mieli bohaterowie "Urodzonych
biegaczy" - Jenn i Billy? - nie chcę się rozpisywać,
zainteresowanych ich wyczynami odsyłam do książki). W ramach tej
wolności nie skupiałem się nawet na konkretach - ile biegnę, w
jakim czasie, tempie itd. Z pomocą przyszedł mi zegarek, który 2. lub 3. dnia urlopu odmówił współpracy z powodu wyczerpania baterii
:)
Pierwszy
trening nie był typowo plażowy. Wyciągnąłem do biegania
znajomego – Michała, którego namówiłem, żeby odkurzył biegowe
buty i zabrał je ze sobą nad morze. Pobiegliśmy sobie spokojnie
kilometr po poranne zakupy, wróciliśmy, a potem zrobiłem jeszcze
kilka interwałów. Przy okazji tej krótkiej przebieżki
przypomniałem sobie, że bieganie z drugą osobą jest bardzo
ciekawym doświadczeniem. Pozwala porozmawiać (o ile tempo biegu też
pozwala :), ale nasze było jak najbardziej konwersacyjne), a rozmowy
bywają niezmiernie ciekawe. Michał np. jest zagorzałym fanem
fotografii mobilnej (czyli wykonywania i obróbki zdjęć wyłącznie
z użyciem telefonu komórkowego). A że jest w tym naprawdę dobry,
to rozmowa była arcyciekawa. (Zresztą fotografia mobilna powróci na plaży). I tak spokojnie minął pierwszy urlopowy trening.
W kolejnym dniu postanowiłem być już całkiem zakręcony (jak to moja Żona ładnie z angielskiego określiła "freak") na plażowe bieganie. Rano wyszedłem boso z naszego domku i rozpocząłem bieg w kierunku plaży. 500 m asfaltowo - leśnych ścieżek i wbiegłem na plażę....
Świetne uczucie - biec boso brzegiem morza. Mokry piasek pod stopami, fale od czasu do czasu łaskoczą w paluchy, po jednej stronie plaża i wydmy, po drugiej woda po horyzont, przede mną przestrzeń, za mną problemy i codzienność a ponad głową wirują mewy (jeszcze bardziej wolne, niż ja). Nie myliłem się zakładając, że w takim bieganiu jest swoboda i wolność :) Nic mnie nie ogranicza, czuję, jak palce delikatnie zatapiają się w mokrym piasku, żeby za chwilę dać mi swobodne odbicie i ponieść do przodu. Nie myślałem, że biegnąc boso, można biec tak szybko i swobodnie. Rozumiem entuzjastów biegania naturalnego (mam nadzieję, że przyjdzie czas, kiedy w pełni przestawię się na taki styl - niekoniecznie codziennie boso, ale w odpowiednich minimalistycznych butkach). Trochę pobiegałem, potem wskoczyłem do morza, żeby zmierzyć się z falami - oj, a były całkiem, całkiem. Orzeźwienie i droga powrotna. I znów piasek pod nogami, wiatr, szum fal i radość.
A kolejny plażowy trening zrealizowałem z Michałem. Tym razem pobiegliśmy w butach i bardziej po piasku, niż przy brzegu. Od razu dało się wyczuć różnicę - stopy walczące z piachem, rozjeżdżający się krok. Zdecydowanie bardziej odpowiadał mi poprzedni trening, więc w dalszej części treningu i w drodze powrotnej i tak zdjąłem buty :) Po chwili wspólnego biegania, każdy z nas oddał się swojej pasji - Michał robił zdjęcia, a ja biegałem. I tak z połączenia dwóch pasji zrobiła się sesja z wariacją na temat plażowego biegania. (Michał dzięki za fotki :) Czekam na efekty i zdjęcia). Przy tej okazji zrobiłem też trochę interwałów (naprawdę nie przypuszczałem, że zrzucenie butów daje takie przyspieszenie!) A jaką przyjemność daje sprint na styku piasku i fal, kiedy stopy rozbryzgują wodę... Bezcenne :D
I tak zakończyły się trzy nadmorskie treningi. Trochę szybkości, trochę siły biegowej, a przede wszystkim niczym nieograniczona przyjemność biegania! Do tego spotkanie z drugim Człowiekiem i samym sobą - co bardzo cenne.
Podsumowując... urlopowe pięć dni pozwoliło mi odpocząć. Mogłem wszytko pozostawić tu, w Poznaniu i cieszyć się czasem z Rodziną i Znajomymi, odkryć na nowo radość ojcostwa, uwolnić się od zegarka i telefonu, cieszyć się bieganiem, obcować z naturą.
Nie myślałem, że te kilka dni da mi aż tyle. Dziękuję Mojej Żonie, Dzieciakom, Michałowi i jego Rodzince :)
A, i jeszcze o śladach na piasku... Cóż na koniec znowu trochę filozoficznie. Kiedy patrzyłem, jak ślady na piasku znikają zabierane przez fale, to uświadomiłem sobie, że przemijanie jest naturalną konsekwencją życia. I tak, jak morze zabiera z piasku odciski naszych stóp, tak my też jesteśmy tu tylko chwilę. Myślę, że warto uczynić wszystko, żeby tych śladów było jak najwięcej, a jednocześnie, by te życiowe były bardziej trwałe - oby inni mogli po nich (po nas) kroczyć. Pozostawmy trwały ślad po sobie... Bo "naśladować" to iść po czyichś śladach.
Z drugiej strony - nie warto gonić za tym, co chwilowe, co przeminie. Jak ślady stóp i zamki na piasku.
P.S. Żeby nie pozostawiać Cię, Drogi Czytelniku w zadumie i filozoficznych rozważaniach, na sam koniec jeszcze krótki film.
Wspominałem wprawdzie o "Urodzonych biegaczach", ale chyba faktycznie to "chodziło" za mną, kiedy myślałem o bieganiu po plaży: