"Poza najdalej wysuniętym bastionem zmęczenia i bólu odkryjemy pokłady mocy i ukojenia, o jakie siebie samych nie podejrzewaliśmy; źródła obfite i nienapoczęte, ponieważ nigdyśmy wcześniej się do nich nie przebili" (William James/Scott Jurek)

5.07.2013

MovNat



No i w końcu się udało! Po kilku niedogranych terminowo próbach umówienia się na trening, wczoraj udało się zgrać z Karolem.

Od dłuższego czasu chodziło z mną coś nowego. Bieganie po asfalcie, ciągłe uklepywanie tych samych ścieżek - nawet jeśli przeplatane jakimiś interwałami czy tempówkami - wcześniej czy później staje się nudne i zamula człowieka. Pojawia się myśl o urozmaiceniu treningów, zaczynają się poszukiwania - "Co by tu jeszcze zrobić?". Poszukiwania z delikatną nutką dekadencji. Wspomnienia dziecięcych zabaw - wchodzenie na drzewa, taplanie się w błocie, zdarte łokcie i kolana, smak piasku w ustach. Gdzieś w środku odzywa się dzika natura i zew walki.
Właśnie jestem na takim etapie biegowej przygody. Miejskie bieganie zaczyna mnie męczyć i nudzić. Szukam nowych doświadczeń, wrażeń i wyzwań. A start w Wygasłych Wulkanach tylko rozbudził mój apetyt...
Na fali tych poszukiwań postanowiłem spróbować biegania w wersji "hardcore outdoor". Na razie bez szaleństw (toż to pierwszy trening), ale jednak z pazurem :) I tu następuje powrót do początku tego wpisu.

Wczoraj wybrałem się razem z kolegą z pracy na Cytadelę. Chciałem na własnej skórze przekonać się jak to jest pobiegać i poćwiczyć tam, gdzie jak określił Karol: "Kończy się Poznań a zaczyna Narnia". Po Cytadeli biegałem już wielokrotnie - także po tych mniej uczęszczanych ścieżkach, ale nie miałem jeszcze okazji obiec prawie całego Fortu Winiary dookoła.
Na trening dojechałem rowerem. Karol już czekał. Umówiliśmy się przy armatach pod schodami (mieszkańcy Poznania kojarzą doskonale to miejsce). I właściwie już tu rozpoczął się trening.
Pierwsze ćwiczenia - wejście z rowerem na górę (oczywiście poza konkurencją). Ale jakby nie patrzeć - wtachanie się z rowerkiem po tych majestatycznych schodach zwieńczonych cokołem (swoją drogą zastanawiam się czy nie był to celowy zabieg architektoniczny; przecież w "tamtych czasach" monumentalne budowle były bardzo popularne ;)) podbiło trochę tętno, już i tak podniesione niepewnością, jakież to treningowe atrakcje przygotował Karol.
Rower zabezpieczony i udajemy się na polankę pod Dzwonem Pokoju. Tu krótka rozgrzewka i pierwsza stacja ćwiczeniowa - 6 ćwiczeń wykonywanych przez 30 s każde. Chodzi o to, żeby uruchomić jak największą liczbę mięśni, popracować trochę w warunkach beztlenowych, podbić tętno i pobudzić metabolizm. Idzie całkiem nieźle (to ocena subiektywna, ale skoro Karol nie połamał rózgi na moich łydkach, to chyba faktycznie dawałem radę). I jakby na potwierdzenie tego, Karol dorzuca w bonusie jeszcze dwa ćwiczenia. Łyk wody i ruszamy dalej.
Teraz bieg - żeby odpocząć :) Przecinamy polanę i wpadamy na jakąś boczną ścieżkę. Trochę w górę (Karol pokrzykuje, żeby podbiegać na maksa i dynamicznie, więc przyspieszam i wydłużam krok), trochę w dół. Piach, błoto, korzenie, trawa. Asfalt przecinamy tylko w poprzek. W okolicach amfiteatru czeka nas ostry zbieg i podbieg, a potem dalej wzdłuż fosy i docieramy do kolejnej stacji ćwiczeniowej. Wita nas betonowy kloc wysokości około 60 cm, na który każdy z nas wykonuje 20 wskoków obunóż. I już śmigamy dalej. Dynamizm jest podstawą. Kolejne górki, wąskie ścieżki, trochę błota. Otaczają nas piękne okoliczności przyrody i chmary krwiożerczych komarów. Trzeci przystanek. Karol robi przysiady z obciążeniem (unoszenie cegły nad głowę w fazie wstawanie), ja trzaskam pompki w wąskim rozstawieniu rąk (nogi niżej niż ręce) - 25 powtórzeń i zamiana. Potem ja wykonuję martwy ciąg w wersji outdoor - przerzucanie drewnianej bali, Karol robi przysiady z obciążeniem w postaci drewnianego drąga i zmiana. I żebyśmy nie zapomnieli, że jesteśmy na dworze dodatkowa przeszkadzajka - komary tną bez opamiętania. Kończymy stację i biegniemy dalej. Po drodze wbiegamy po schodach (dynamicznie w górę i spokojnie w dół x2) i lecimy dalej. Jeszcze kilka podbiegów i zbiegów i kończymy trening.
Na zakończenie jeszcze rozciąganie, woda, soczek, małe ogarnięcie i do domu. Karol biegnie, ja wskakuję na rower.

Bardzo ciekawy, dynamiczny i mocny trening. Uśmiech od ucha do ucha (ach, te endorfiny) i wewnętrzna radość, że dałem radę (tak, miałem obawy jak sobie poradzę, bo opowieści Karola o tym treningu w pracy obrosły już legendą). Zmęczenie przyszło w domu. Dobrze poczuć, że się trenowało - no pain, no gain :) Godzinna drzemka postawiła mnie na nogi.
A wracając do kwestii urozmaicania treningu. Myślę, że jedna sesja w tygodniu treningu w stylu MovNat, wpisze się już na stałe w grafik biegowy.

P.S. Karol - dzięki za świetny trening, motywację, zmęczenie i wspólne zmagania. Czekam na więcej!

A na koniec jeszcze coś na podbicie tętna - Kliknij (wersja z 1982 roku, bo to dobry rocznik)


2 komentarze:

  1. Ciekawa relacja z treningu. Krzysiek masz talent. Czytając opis miałam wrażenie że biegnę sobie obok was i obserwuję co za cuda wyprawiacie ;) pozdrawiam
    Magda P.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję bardzo :) To miłe. "Wrażenie" to tylko krok od treningu, więc zachęcam, aby go postawić :)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń