"Poza najdalej wysuniętym bastionem zmęczenia i bólu odkryjemy pokłady mocy i ukojenia, o jakie siebie samych nie podejrzewaliśmy; źródła obfite i nienapoczęte, ponieważ nigdyśmy wcześniej się do nich nie przebili" (William James/Scott Jurek)

7.04.2011

Urban running czyli o tym, jak wpleść trening w zabiegany dzień słów kilka.

Dziś miałem naprawdę zabiegany dzień. I w przenośni i dosłownie. Ale po kolei...

Pobudka o 6.15 i to jeszcze nie w domu, a w pracy. Nocny dyżur dobiega końca, jeszcze tylko obowiązkowe mycie karetki i uzupełnienie sprzętu i koniec na dziś. Dyżur nienajgorszy. Udało się pospać 5 godzin. Do 1.00 praca, potem spokój. Ale i tak o wielkim wypoczynku nie może być mowy. 5 godzin snu na dyżurze, to nie to samo, co 5 godzin  w domu. To sen w technologii "stand by" :)

Miałem od załatwienia kilka spraw w mieście i trening 15 km. Zanim ogarnąłem wszystkie tematy w centrum i wróciłem do domu zrobiła się prawie 11.00. Potem jeszcze coś do załatwienia na miejscu (w Koziegłowach), później chwila z Dziećmi - jak Żona była u lekarza, a potem miałem jechać znowu do Poznania wspomóc Rodziców technicznie przy kompie i necie. I pozostawało pytanie, co z treningiem, bo wieczór też już rozplanowany i pytanie: "Czy zdążę?"

OK. W takim razie postanowiłem połączyć 2 w 1 i zrobić coś "porypanego". Jeśli mam zrobić trening, a trzeba się wybrać do Poznania, to czemu tam nie pobiec? :)

No i słowo się rzekło. Wskoczyłem w biegowe ciuszki, zapakowałem w plecak coś na przebranie, słuchawki w uszy, butelka z wodą w dłoń i ruszyłem.

Z domu w stronę Karolina. Za stacją Poznań - Karolin przyłączył się do mnie rowerzysta (też Krzysiek). Pogadaliśmy trochę o bieganiu i zawodach i każdy dalej w swoją stronę. Ja poleciałem Bałtycką, przez most, do Wilczaka i w Cytadelę, żeby choć trochę uciec od spalin i kurzu. Kurz wzbijał się czasem tumanami dzięki powiewającemu raz po raz wiatrowi. Nie byłoby w tym nic denerwującego, gdyby nie te powiewy prosto w twarz. Wszystko rozumiem, ale ten "mordawind" to już przesada :)

Z Cytadeli znowu wpadam w miejską dżunglę i śmigając przed samochodami (akurat zmieniło się światło) pędzę dalej w stronę Roosvelta. Nie przejmuję się czasem. Biegnę słuchając siebie (i przyjemnej muzyczki w słuchawkach). Jedyne co, to kontrola, żeby co kwadrans łyknąć co nieco wody. Bo choć wietrznie, to jednak Słonko grzeje.

Zaczynam uświadamiać sobie, że bieganie po mieście, to nie taka straszna sprawa. Właściwie, wbrew pozorom, taki trening stwarza możliwość holistycznego podejścia do biegu. Od początku trochę w górę, trochę w dół. Na ulicy Roosvelta to już ewidentny podbieg. Przez przejścia dla pieszych - ewidentne przyspieszenia (szczególnie, jeśli biegnie się między pojazdami), a jest też miejsce na tempo (parę odcinków przebiegłem na "speedzie"). W sumie - gdyby nie spaliny, całkiem fajnie.

Rondo Kaponiera - jakiś przypływ energii. Po schodach w dół, jak strzała. Pod Rondem biegnę niczym spóźniony na tramwaj student. (Zresztą kilka osób wyrywa za mną - pewnie myślą, że właśnie coś podjechało) Jednak mój strój szybko daje im do myślenia, że gość chyba "nie ten teges" i nie gonią wirtualnych tramwajów :) Po schodkach do góry i już zostało niewiele.
Przebiegam koło Targów i Dworca Zachodniego, Mc Donald's i lecę dalej Głogowską. Teraz już ostatnie metry, więc ostro przyspieszam. W dół w Strusia i jestem na miejscu. Sprawdzam czas: 1:00:40. Może być.

Jestem u Rodziców. Komputer musi zaczekać. Wizytę zaczynam niestandardowo - od prysznica.

Kto wie, może jeszcze kiedyś wybiorę się na taki "urban running".

P.S. I niech wieczni biegowi malkontenci nie mówią mi, że w mieście nie ma górek! :)

W ramach podsumowania - może nie do końca o bieganiu, ale też o mieście i pogoni:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz