"Poza najdalej wysuniętym bastionem zmęczenia i bólu odkryjemy pokłady mocy i ukojenia, o jakie siebie samych nie podejrzewaliśmy; źródła obfite i nienapoczęte, ponieważ nigdyśmy wcześniej się do nich nie przebili" (William James/Scott Jurek)

25.02.2013

Beskidy zimą czyli 15 km w śniegu

Zebrałem się w sobie i po kilku próbach stworzenia relacji z biegu "Wilcze Gronie" dzielę się tym, co pozostało w pamięci.

(Przy okazji przepraszam Czytelników, że musieliście tak długo czekać na wpis. Wiem, że w dobie mediów elektronicznych taka "obsuwa" nie buduje pozytywnego wizerunku autora jako blogera, dziękuję jednak Sławkowi za motywację, która brzmiała mniej więcej tak: "Nie ma wpisu. Czytelnicy czekają, a Ty mydlisz im oczy jakimiś ciasteczkami". Także biję się w piersi i relacjonuję):

A na początek kilka faktów:

1) Co? I Górski Bieg Wilcze Gronie
2) Gdzie? Rajcza (Beskid Żywiecki)
3) Kiedy? sobota, 09/02/2013 godz. 11.00
4) Dystans? 15 km

www.wilczegronie.pl

5) Przewyższenie? 750 m

www.wilczegronie.pl
6) Ilu startujących? 232 (36 kobiet i 196 mężczyzn)
6) Warunki na trasie? Zimowe, terenowe. Zdjęcie mówi wszystko o warunkach (zrobione dzień przed):

Jak widać trasa ciekawa :) Zdjęcie z profilu biegu na fb.
Na miejsce dotarłem w sobotę rano po niezbyt szczęśliwej nocy spędzonej w pociągu. Każdy, kto miał okazję podróżować nocną porą pociągiem wie, że doświadczeń tych nie da się zapisać pod hasłem "przygoda życia". To nic, że miałem wykupioną miejscówkę... Nie, nie chodzi o to, że potrzebuję super warunków do spania. Bez problemu zasypiam w pozycji siedzącej. Chyba, że... Chyba, że pasażer obok zajmuję 1,5 miejsca z czego to 0,5 należy już do mnie! "Nic to!" (jak mawiał Pan Wołodyjowski). Odpocząłem na trasie z Katowic do Rajczy.

Pierwszy widok po wyjściu z pociągu... bezcenny. Wiem, że jestem w górach. Śnieg, rzeka i płynące po niej kry. Urokliwe...
Na początek działania logistyczne: szkoła - biuro zawodów i rejestracja. Do startu zostało jeszcze kilka godzin. W szkolnej sali, która przez najbliższą dobę będzie moją kuchnią, sypialnia i salonem spotykam ekipę z Łodzi: Asię i Kamila. Klasyczne przedstartowe rozmowy z cyklu: "Od kiedy biegasz?" albo "Czy to Twój pierwszy górski bieg?", "Jak się ubierasz?", "A zabierasz coś do picia na trasę?" itp., a później już pełna gotowość i nurtująca myśl: "Jak to będzie?!"
Po drodze na start spotykam jeszcze Magdę i Krzyśka Dołęgowskich z napieraj.pl. Zamieniamy kilka zdań i udaję się na miejsce rozpoczęcia biegu.
Zebrało się trochę ludzi. Jeszcze chwila, jeszcze moment i...

Chwila przed startem
...ruszamy zwartą grupą, choć już od początku czołówka biegaczy odskakuje do przodu. Pierwsze dwa kilometry prowadzą ulicami Rajczy, spokojnie po asfalcie. Na razie nie czuję jeszcze, że to górski bieg. Ale to tylko błędne i ulotne wrażenie. Teraz skręt w prawo i niebieskim szlakiem pod górę. Zaczyna się czterokilometrowy podbieg (a właściwie podejście), a do pokonania około 450 m przewyższenia :) Mozolna wspinaczka. Biegacz za biegaczem, krok za krokiem. Choć biegiem trudno to nazwać, bo warunki na trasie, jak już wspomniałem, bardzo zimowe. A do tego wąska ścieżka utrudnia wyprzedzanie. No, chyba, że ktoś lubi sadzić susy niczym kangur, lądując w śnieg po kolana.
Co jakiś czas mijają mnie jednak ambitni biegacze znużeni zapewne tym spokojnym jak na wyścig tempem. Postanawiam mimo wszystko pozostać w peletonie i nie przejmować się zbytnio dochodzącymi zza pleców okrzykami: "Lewa wolna!!". Bo choć wyprzedzający pędzą niczym pociąg z filmu braci Lumiere i przesuwają się o kilka miejsc do przodu, to jednak wysoki śnieg studzi ich zapędy i szybko sami wtapiają się w kolejkę biegaczy - chodziarzy i równym tempem suną do przodu.
Pnę się spokojnie w górę.

Sznureczek biegaczy w drodze na Suchą Górę (zdjęcie od Piotrka Pudzianowskiego)
W końcu docieram na szczyt - Sucha Góra zdobyta :) Zbieg rozpoczynam od efektownego zakrętu w prawo - w dół. Czołówka biegu zamieniła i tak niełatwy zbieg w bobslejową rynnę :) Na szczęście obyło się bez strat własnych i po kilkunastu metrach mogę spokojnie zbiegać po śniegu. Zbieg jest dużo przyjemniejszy od podbiegu, choć pogoda i ukształtowanie terenu też dostarczają niemałych wrażeń. Woda występuje tu we wszystkich stanach skupienia: biegnę po śniegu, lodzie, błocie. Mam nawet "przyjemność" zamoczyć się po kostki w przepływającym w poprzek szlaku potoczku :) Wlewająca się do buta woda  studzi na chwilę mój zbiegowy "hura - optymizm". Mijając po drodze kilkoro biegaczy, docieram do prostej. Chwila odpoczynku na płaskim odcinku trasy  w towarzystwie lokalnych kibiców - grupki tyleż roześmianych, co zdziwionych dzieci. Z wyrazu ich twarzy wnioskuję, że bieg jest główną atrakcją ostatnich dni.
Połowa trasy za mną. Na moment zatrzymuję się w punkcie odżywczym, a właściwie "grzewczym" - do wyboru herbata lub bulion. I choć nie było mi zimno, to skorzystałem (miło, że Organizatorzy zadbali o uczestników) i po kilku łyczkach hebaty poczułem się jak Asterix po wypiciu magicznego napoju).

Gdzieś na trasie...
Do końca jeszcze około 7 km. Rozpoczynam kolejny podbieg; łagodniejszy, niż poprzedni jednak nadal w śniegu i górach, więc trzeba z siebie trochę sił jeszcze wykrzesać. Żeby było weselej, to droga co jakiś czas się rozwidla, a ponieważ nie widzę (ani nie słyszę) przed sobą żadnego biegacza (biegaczki), to muszę wytężyć nie tylko wzrok i ale nawigacyjny zmysł, żeby dostrzeć oznaczenia trasy i pobiec odpowiednim szlakiem :) Udaje mi się nie zabłądzić w tej serpentynie i ochoczo pnę się pod górę.

Półmetek
Teraz moment na podziwianie widoków (oczywiście piękno przyrody mogłem podziwiać przez całą trasę). Jednak płaski fragment trasy pozwala delektować się pięknem przyrody, choć chmury zalegają nisko.
Ostatni krótki podbieg. Przed sobą słyszę jakiś radosny głos. Wybiegam zza zakrętu i widzę Magdę dopingującą biegaczy tuż przed końcowym zbiegiem. Radosny doping połączony z informacją, że to juz końcówka i poklepaniem po plecach motywuje mnie do szybszego przebierania nóżkami. I ...
ostatni zbieg!! Rówolegle do stoku narciarskiego kilkaset metrów w dół. Staram się zbiegać z pełnym luzem i szybkością. Ne jest to może jeszcze szczyt biegowej finezji, ale przypominam sobie, że zbieg, to tak na prawdę kontrolowany upadek, więc lecę...
Meta! Pierwszy zimowy górski bieg uważam za zakończony :) Czas nie powala może na kolana - 2h46min (zwycięzca przebiegł metę w czasie 1h21min), ale uważam, że jak na debiut całkiem nieźle. Plan wykonany - ukończyć i nie poddać się.
Radość i satysfakcja! Jeszcze tylko medal, herbatka i telefon do Żony. "Już przybiegłeś?!" :) Cudowna.

Wracam do szkoły. Ogarniam się i odpoczywam. Wówczas nie wiedziałem jeszcze, że odpoczynek się przyda i że nie będzie to ostatnia atrakcja tego dnia... Ale co było dalej, napiszę później.

Beskid Żywiecki zimą





2 komentarze:

  1. Brawo Krzysztof! Piękne widoki, ciekawie opisany bieg, no i oczywiście - podziwiam za hart ducha!

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki Michale. Czekam na wspólny start w tak pięknych okolicznościach przyrody :)
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń