"Poza najdalej wysuniętym bastionem zmęczenia i bólu odkryjemy pokłady mocy i ukojenia, o jakie siebie samych nie podejrzewaliśmy; źródła obfite i nienapoczęte, ponieważ nigdyśmy wcześniej się do nich nie przebili" (William James/Scott Jurek)

26.03.2011

Spokojnie, lekko, płynnie...

I poszło. 44 km już za nami. A poniżej trochę subiektywnej relacji.

4.30

Pobudka. Jeszcze częściowo zaspany słyszę jak przez mgłę płacz Córki. Idę do pokoju dzieci i przynoszę Hanię Żonie do karmienia.
Znikam w odmętach korytarza i kieruję się do łazienki. Szybka toaleta (przy świetle wyświetlacza telefonu, żeby nie obudzić całej Rodzinki) i do kuchni.
Śniadanko, herbata z cukrem. Rzut oka za okno - pogoda nie jest zbyt fascynująca: +5 st. C i zacina deszcz. Ale nie ma już odwrotu.
Zmieniam piżamę w bardziej biegowe wdzianko, pakuję camelbaga i szykuję się do wyjścia. Po drodze wita mnie Jaś - nasz poranny ptaszek (Czy musiałem mu przekazywać w genach też wczesne wstawanie?)
Wychodzę. Zostawiam w domu Żonę z Jasiem i śpiącą Hanią.
Na schodach jeszcze buty i do boju.

5.40

Spotkanie. Czekam chwilę na Macieja pod blokiem. Przychodzi. Uścisk dłoni, uzupełnienie bukłaków izotonikiem i ruszamy.

5.50

Już w drodze. Kilkaset metrów przez osiedle i w las. Deszcz nadal zacina. Wstaje dzień. Ciężko powiedzieć, że wyszło Słońce, ale szarówka daje znać, że noc się skończyła.
Pada coraz mocniej. I na dodatek deszcz ze śniegiem. Zacina po twarzach. Rzeczywiście - piękną zimę mamy tej wiosny.
Biegniemy przez las, pole, przecinamy szosę i znowu w las. Kilometr i kolejna szosa. Za chwilę wbiegniemy na żółty szlak i już bezpośrednio na Dziewiczą Górę.
Pada i pada, ale dajemy przed siebie :)
Po kilku kilometrach jesteśmy u podnóża góry. Pniemy się ze spokojem. Góra, dół, góra, dół. Mięśnie pracują, dalej przed siebie. Znamy już tę trasę. Zbiegamy do leśnej przecinki. Samopoczucie O.K., sączymy izotonik. Na razie nie czujemy głodu.
Lecimy ścieżką. kilkaset metrów i znowu do podnóża Dziewiczej, tylko od drugiej strony. Teraz podbieg trochę bardziej stromy. Podbiegamy. Jesteśmy na szczycie. Przez całą drogę piękne widoki; choć pada i zacina, to las wygląda urokliwie w tym śniegu.
Zbiegamy. Pełna radość. Bez zmęczenia. To niesamowite.
Biegniemy z powrotem.
Teraz czeka nas płaska część trasy, choć nadal przez las.

Mijamy 15 km, biegnąc ścieżką między polami. Znacznikiem kilometrów jest samotne drzewko. Widoki jak u Chełmońskiego. Brakuje tylko chłopów przy pracy. "Do tych pól malowanych" biegniemy.
I znowu w las. Do przodu, przed siebie.
Czujemy się świetnie.
Dalej po wybojach, znowu las, pola, las.
Wybiegamy w końcu z lasu na osiedle.Jeszcze kilkaset metrów i skończymy pierwszą pętlę

22 km za nami. Zaczęliśmy drugie okrążenie.
Nie odczuwamy głodu. Maciej rzuca, że chyba wrócimy z jedzeniem do domu. Ale spokojnie jeszcze trochę przed nami.
Po kolejnych kilometrach drugie podejście podejście pod Dziewiczą. Teraz trochę spokojniej, nie zrywamy. Wchodzimy w marszobieg. Umawiamy się, że na szczycie wrzucimy coś na ząb. Kończymy bieg przez siodło, zbiegamy na ścieżkę i dalej pędzimy lasem.
Drugi podbieg od drugiej strony. Wpadamy na pomysł, żeby zrobić zdjęcia. Ale telefon zwariował od temperatury i wychodzi tylko jedno. Dobre i to. Maciej załapuje się na pamiątkę:


  Jesteśmy drugi raz na szczycie. Coś na ząb. Mars, banan. Popijamy wodą i izotonikiem. Lecimy dalej.

30 km

Czuję się świetnie. Lepiej, niż na klasycznym maratonie. Jednak porady Białego Konia (główny bohater "Urodzonych Biegaczy") okazały się pomocne. Trzeba biegać lekko, potem spokojnie (nie przejmować się trasą i tym, co przed Tobą), w końcu płynnie. Szybkość przyjdzie sama. Naturalne bieganie. Tylko my i trasa. Żadnego ciśnienia co do czasu, tempa. A tempo od początku równe, spokojne. Fruniemy.

ok. 38 km

Spoglądam na zegarek. Biegniemy dużo szybciej, niż w założeniu. Nie wiem, jak to się stało. Jest szansa na niezły czas. Planowaliśmy całość w około 5 godzin a na stoperze niecałe 4 :)

Maciej proponuje, żeby dobiec do mety w 4:08 (to wynik mojego maratonu 2 lata temu). O.K. Przyciskamy.

FINISH

Lecimy. Już nic się nie liczy. Pełne skupienie na trasie. Gdzieś po drodze mijamy dystans maratonu (nie wiem jaki czas). Nogi, jak tłoki, płuca - miech, serce pompuje krew do każdej komórki. Jeszcze trochę. Przyspieszamy. Maciej woła: "Do tego samochodu", "Którego?" "Tego po prawej, niebieskiego". To na linii mety, kilkaset metrów przed nami. Dajemy.
I jest. Meta, 44 km. Sprawdzam czas - 4:08:11. Rewelacja. Uścisk dłoni, przyjacielski "misiek" i nieopisana Radość. Zrealizowaliśmy więcej, niż zamierzaliśmy.

Wracamy do domu. Czuję jak krew pulsuje. Euforia biegacza! :) Krew przesyła endorfiny po całym ciele. Egzogenny "narkotyk"

Wracam do domu. Żona zaskoczona. Jest chwilę po 10. "Myślałam, że będziesz o 12.30". Już jestem :)
Gratulacje Żony - BEZCENNE.

Zrzucam plecak, podnosi go Jaś (niecałe 3 lata). "Tato, załóż mi. Idę biegać maraton"...

Nic więcej mi nie potrzeba. Dzięki

2 komentarze:

  1. Świetnie napisane, gratulacje z dobrego wyniku!

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki.
    Pozdrawiam Nieznajomego (lub Nieznajomą) :)

    OdpowiedzUsuń