"Poza najdalej wysuniętym bastionem zmęczenia i bólu odkryjemy pokłady mocy i ukojenia, o jakie siebie samych nie podejrzewaliśmy; źródła obfite i nienapoczęte, ponieważ nigdyśmy wcześniej się do nich nie przebili" (William James/Scott Jurek)

17.10.2012

Poznań Maraton 2012 - część I

Minęło kilka dni od startu w 13. Poznań Maratonie, więc czas na wpis. Relację ze startu podzieliłem na kilka części dla przejrzystości i lepszego czytania.

Część I TRASA

Właściwie opis trasy mógłbym zamknąć w zdaniu: "Na początku  zawsze wybieram sobie wzniosłe cele, mając nadzieję, że dokonam czegoś wyjątkowego. Z czasem, gdy pogarsza mi się kondycja, cele się dewaluują i dochodzę do punktu, w którym właśnie teraz się znajduję - gdy mogę modlić się już jedynie o to, żeby nie zwymiotować na własne buty" (Ephraim Romesberg; fizyk jądrowy, ultramaratończyk. Słowa wypowiedziane na 104 km wyścigu Badwater). Tak właśnie czułem się na pewnym odcinku trasy, ale po kolei.

Z radością i sercem pełnym zapału, po miesiącach treningów, wyruszyłem z domu na start. Po drodze wpadłem jeszcze na EXPO, żeby porozmawiać przed biegiem z Magdą i Krzyśkiem, a potem szybko na start, bo rozmowa trochę nam się przedłużyła i na początek biegu dotarłem 30 sekund przed wystrzałem :)
Na szczęście odnalazłem grupę na planowane 3:30 i ruszyłem. Spokojnie i wolniej, niż zamierzone tempo (zgodnie z sugestią Krzyśka, by się nie podpalać; pocieszył mnie też, że jak sam robił 3:30, miał na "dychę" 1:05, więc spokojnie).
Tłum biegaczy, kibice od początku zagrzewający do walki, w słuchawkach przyjemne dźwięki muzyki i miarowy rytm kroków. Biegnie się dobrze - spokojnie, lekko, płynnie.
Zające na 3:30 śmignęli wprawdzie do przodu, ale trzymam się założeń - nie przeginać na początku. Pewności dodaje fakt, że zgodnie z moją rozpiską międzyczasów jestem niewiele w tył.
Kilometry płyną - dyszka za mną. Szybka kontrola: nogi - OK, oddech - OK, samopoczucie - bez zmian. Jest dobrze. Delikatne "szu-szu-szu" pod stopami - płynę dalej, robię swoje.

Docieram do półmetka - czas około 2 h, więc trochę za wolno. Coś nie działa - pogubiłem międzyczasy i rytm. Cóż - trudno będzie zrobić wynik, ale zbliżyć się do niego mam jeszcze szansę :)

28 km. Robi się niewesoło... Czuję, że dzieje się coś złego, ale jeszcze nie potrafię tego w pełni zdiagnozować. Na dodatek zaczyna padać, robi się chłodniej. Oj, za chwilę będę ugotowany... Czuję odcięcie prądu, wychłodzenie; palce drżą, brakuje sił.

29 km. Niesamowity ból przeszywa mi lewe udo. Kurcz mięśnia przywodziciela rzuca mnie prawie na ziemię. Z trudem udaje mi się ustać. Próbuję zrobić krok i... świdrujący ból przeszywa całą nogę. Zatrzymanie. Pozbieranie myśli - plan: Dotrzeć do 30 km; tam na pewno będzie masaż i punkty odżywcze.
Niepewnie stawiam krok i zaciskając zęby posuwam się do przodu.
Udało się, tym razem przetrwałem. Z trudem kładę się w namiocie i poddaję masażowi. Potem obmycie twarzy gąbką (jak dobrze, że ją zabrałem), woda, izotonik, czekolada.

Ruszam ostrożnie, czekając na odpowiedź moich mięśni. Może być; delikatny dyskomfort, ale bez bólu. Próbuję biec, jednak zmęczenie nie ustępuje. Co więcej, czuję się gorzej.
Marzenie o rekordzie odstawiam na bok - teraz trzeba dotrzeć do mety.

Od biegu przechodzę do "świńskiego truchtu" przerywanego marszem. Czuję się jakbym był z gumy. Chwieję się, kręci mi się w głowie, czuję zimno i lepki pot na całym ciele. Ręce mi drżą. Teraz jestem faktycznie ugotowany - kilometr wcześniej uzupełniłem płyny i węglowodany, a mam książkowe objawy hipoglikemii, połączonej z hipotermią i odwodnieniem. Walczę o to, by nie upaść. W głowie pojawia się głos proponujący zejście z trasy. Z każdym krokiem jest coraz głośniejszy i bardziej natarczywy: "I tak już dawno po wyniku i planach! Nie męcz się! Odpuść! Zaraz spłyniesz!!! ZEJDŹ z trasy!!!!!!" Jednak walczę - o kolejny krok, kilometr. Jedna myśl zaprząta mi głowę - PIĆ! Czuję jakbym biegł obok siebie - teraz właśnie jestem w tym ciekawym momencie, o którym wspominałem na początku, cytując uczestnika Badwater.
Z otępienia budzi mnie widok stacji benzynowej - teraz to dla mnie jak oaza na pustyni. Tam na pewno jest woda. Zbiegam z trasy i wpadam na stację - wkładam głowę pod kran i zachłannie chłepcę wodę jak koń po westernie. (Aż dziw, że ochrona stacji mnie nie wyniosła, choć w spojrzeniach obsługi i klientów dostrzegam zdziwienie i pobłażliwość. Pewnie długo pukali się w czoła po moim wyjściu).
Wracam na trasę. Wiem, że teraz przede mną podbieg. Długi i zabójczy.. I znów ten podłamujący głos w mojej głowie. Podejmuję walkę. "Milcz!" - mówię sam nie wiedząc do kogo (czego?). Sobie usilnie powtarzam: "Dasz radę! Dawaj! Wynik nie jest najważniejszy. Dotarłeś już tak daleko. Nie rób lipy!!!"

Idę. Tak po prostu. Przed siebie. To podejście jest jak długa droga do domu. I nagle doznaję olśnienia - DOM. To jest TO! Na mecie będzie mój Syn - Jasiek. Nie mogę go zawieść. Przecież ON czeka!

OK. "Ogarnij się, Krzychu. Dotrzyj do 35 km i dawaj!" Udało się. Jest 35 km. Zatrzymuję się. Porządne nawodnienie, czekolada, cukier, banan. Zbieram myśli. Zostaję jeszcze chwilę. Myślę o Synu i... POWSTAJĘ!
Czasu nie cofnę, ale czuję, że ruszam jak nowonarodzony. Teraz spokojnie do mety - po nagrodę, po zwycięstwo nad sobą.

Jest dobrze. Na 37 km zauważam przed sobą biegaczkę w Five Fingers. Dołączam do niej i zagajam rozmowę. I tak w towarzystwie Natalii i dopingującego ją na rowerze męża, biegnę do mety. Rozmawiamy o naturalnym bieganiu, treningu w sandałach Tarahumara, diecie wegetariańskiej i pokonywaniu kolejnych kilometrów.

Jeszcze chwila, jeszcze 3 km. Niesiony bardziej siłą woli, niż nóg docieram do Mostu Dworcowego. I o dziwo biegnę, pokonuję tę górę.
Na 300 metrów przed metą dziękuję Natalii za wspólną drogę i ruszam do przodu.
W końcu docieram do mety! :) Widzę tłum ludzi, mgłę przed oczami. Ktoś zakłada mi medal, dostaję folię NRC, szukam w tłumie Syna. Dostrzegam go - stoi ze szwagierką za bramkami. Podchodzę, biorę go na ręce, przytulam... Jestem - wytrwałem. Nie puszczam go, niosę na rękach jeszcze kilkanaście metrów.

ZWYCIĘŻYŁEM!!!

7 komentarzy:

  1. Niesamowita walka!
    Gratuluję, Fighterze!

    A.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jasiek - ale masz dzielnego tatę! :) Jak dla mnie jesteś bohaterem tego posta! (nie umniejszając bohaterstwa taty, ale bieganie dla mnie to jest coś nie do ogarnięcia ;)
    Pozdrowienia dla Was wszystkich!

    Ania M.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję :) W imieniu Jaśka i własnym. Kilka lat temu też myślałem, że bieganie jest nie do ogarnięcia. A jednak można. Życzę odwagi w postawieniu pierwszego kroku!

      Usuń
  3. Zwyciężyłeś i o tyle słodsze jest to zwycięstwo o ile trudniej było je osiągnąć :-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Bieganie jest źródłem, człowiek celem. Nie chodzi o to by przebiec metę, ale by udoskonalić człowieka.

    OdpowiedzUsuń
  5. Brawo, gratulacje! Świetna opowieść.

    OdpowiedzUsuń